WYJAŚNIŁ

Jednorodzony Bóg będący w łonie Ojca, wyjaśnił

eksegesato– wyprowadzać, być przewodnikiem,
opowiadać, ujawniać, ogłaszać

Jezus wyjaśnił (eksegesato), ujawnił, opowiedział naszą relację z Bogiem. Jesteśmy w Ojcu, w Jego łonie jako Jego dzieci, ponieważ Jezus tam jest jako Jednorodzony Bóg i nas włącza przez miłość. Czyni to wciąż, miejsce przy Jego stole, na Jego sercu jest otwarte (J 13,1.13.25).
Wcześniej życzliwe Oblicze Tego, Który Jest, było zasłonięte przez Prawo.

Prawo, dane za pośrednictwem Mojżesza określało relację człowieka z Bogiem poprzez nakazy i zakazy.

„Ilekroć jest odczytywany Mojżesz, zasłona (kaluma) na sercu ich leży”

Ale w Jezusie „zdejmowana jest zasłona (kaluma)” (2 Kor.3,16) i ukazuje się prawda (aletheia), odsłania się rzeczywistość, dotąd niedostępna. . (1J. 5,20)

„Jesteśmy w Prawdziwym (alethinon), w Jego Synu, Jezusie Chrystusie. To jest prawdziwy (alethinos) Bóg i życie wieczne”

SŁOWO ROZBIŁO NAMIOT

pexels-teemu-r-555088-1840421_Easy-Resize.com

Słowo rozbiło namiot wśród nas, ujrzeliśmy chwałę jego.

eskenosen – rozbiło namiot

Image by Freepik

Rozbicie namiotu to zatrzymanie się w wędrówce i stworzenie przestrzeni na spotkanie, aby obdarzyć się wzajemną obecnością. Na pustyni Bóg polecił rozbić namiot, w którym On, Bóg, stawał się dla Mojżesza dostępny poprzez ukazywanie swojej chwały i rozmowę z nim (Wj. 33,7).

Słowo uczyniło właśnie to: zamieszkało, rozbiło namiot, stało się człowiekiem. Definitywnie, nieodwracalnie.

Słowo stało się człowiekiem – Jezusem i samo człowieczeństwo zostało napełnione łaską i prawdą o Bogu, który jest Ojcem i kocha. Jest to namiot Boga, Jego żywa i życiodajna obecność. Znajdziemy Boga prawdziwie już tylko w człowieku – zobaczymy go, dotkniemy, odczujemy. Jest obecny tutaj, jest bliski, chce być spotkany, usłyszany i przyjęty. Bóg udziela się w relacjach i dlatego Kościół to wspólnota:

„gdzie jest dwóch lub trzech zebranych w moje imię, tam jestem w środku nich”

Tutaj rozbłyska chwała Boga.

 

DZIECI BOGA

Słowo dało im władzę stać się dziećmi Boga

eksusia – władza, swoboda postępowania,

zdolność i siła, którą się dysponuje

Image by Freepik

Słuchanie i przyjmowanie Słowa zmienia nas wewnętrznie.

Słowo, światło prawdziwe, ma władzę i siłę, której udziela i której możemy zaufać. Włącza nas w relację z Ojcem i odtąd ta relacja, tak zażyła, określa nas w naszej głębi, gdy „ja” jest przyjęte i pokochane jako „ty”.

Władza Słowa to miłość, ona zmienia wnętrze dając całkowitą wolność i swobodę, a jednocześnie zdolność i siłę

„Zobaczcie, jaką miłość dał nam Ojciec, abyśmy dziećmi Boga zostali nazwani i jesteśmy”

Dotykamy Jego miłości i wszystkie nasze zmysły są ogarnięte przez doświadczenie:

„Co usłyszeliśmy, co zobaczyliśmy, co ujrzeliśmy, czego dotykały nasze ręce o Słowie życia; życie uczyniło się widocznym i zobaczyliśmy i zaświadczamy i oznajmiamy wam…wspólnota nasza z Ojcem i z Synem.”

BYŁO ŚWIATŁO PRAWDZIWE

Było światło prawdziwe

fos alethinon światło prawdziwe, 

rzeczywiste, szczere, autentyczne

Image by Freepik

Jesteśmy spragnieni prawdziwości. Prawdziwość jest trudna, ale możliwa. Wiąże się z odsłonięciem, rezygnacją z pozorów i udawania. Jest przeciwieństwem ukrycia, które bywa wygodne i niezobowiązujące, ale nie daje oparcia, budzi lęk i niepewność.

Światło gdy oświeca, otwiera przestrzeń, w którą można wejść i stać się widocznym. Nie obnaża, ale odsłania, o ile je przyjmujemy i dajemy się oświecić. Wtedy światło pozwala widzieć i być widzianym. Prawdziwym światłem jest Jezus. Mówi o sobie: 

"Ja jestem światłem świata, towarzyszący mi nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia"

Więź z Jezusem pozwala widzieć wszystko w Jego spojrzeniu. On patrząc na nas ogarnia nas ciepłym światłem miłości, w którym możemy być odsłonięci i prawdziwi, żyć i wzrastać. Tak właśnie patrzył Jezus na kobietę i na faryzeuszy, którzy przyprowadzili ją do Niego, aby ją osądził. Jego spojrzenie i słowo ich oświetliło: kobiecie podarowało życie, a faryzeusze odeszli w ukrycie, nie wytrzymując odsłonięcia (J, 8, 1-11). Światło prawdziwe może nas zaskakiwać i zapraszać na nowe ścieżki myślenia, odczuwania, przeżywania samych siebie, tak, abyśmy byli żywi, prawdziwi i spójni, widzący twarz Boga (Ap.22,4)

TO ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI ŚWIECI

To światło świeci w ciemności i ciemność jej nie opanowała.

ou katelaben  

– nie opanowała

Image by Freepik

Ukazywanie się światła w ciemności jest zwycięskie.

Katalambano oznacza pochwycenie czegoś, ogarnięcie, zdobycie, zrozumienie, odkrycie.

Ciemność nie opanowała światła, nie ogarnęła i nie zrozumiała. Definitywnie. Ta zwycięska walka toczy się w nas. Możemy nie rozumieć Słowa, może ono być dla nas tajemnicze, może nas przerastać, ale jeśli je przyjmiemy sercem, Słowo działa, pracuje, „tnie sprawniej niż miecz…rozdzierając stawy i szpik” (Hbr. 4,12). Dokonuje rozdzielenia tak głębokiego, że może oddzielić nas od naszych wewnętrznych ciemności. Słowo może nas pochwycić, jak św. Pawła i zajaśnieć w nas. W liście do Filipian św. Paweł mówi o tym, używając na różny sposób czasownika katalambano: „nie że już zdobyłem… ale że może zdobędę, skoro zostałem zdobyty przez Jezusa” (Flp. 3,12).

ŻYCIE BYŁO ŚWIATŁEM LUDZI

Życiem było, i to życie było światłem ludzi.

Dzoe  – życie, odwieczne i nieskończone;

bycie żywym duchowo

Image by Freepik

Jezus – Słowo jest życiem, ponieważ jest w relacji z Ojcem.

Prawdziwe życie rodzi się ze Słowa. Gdy zostaje wypowiedziane do nas, wchodzi w naszą samotność, rozbrzmiewa w niej, budzi nas i zaprasza do spotkania.

Dzoe – Życie: tak Adam nazwał Ewę (Rdz. 3,20- Septuaginta), ponieważ po grzechu ona pozostała jako życiodajne odniesienie dla niego, gdy stracił bezpośredni dostęp do drzewa życia i widzenie twarzy Boga. Wspólnota z nią stała się drogą powrotu, poszukiwania Oblicza, Obecności, Słowa.  Jezus – wcielone Słowo, pierwszy znak mesjański czyni właśnie we wspólnocie mężczyzny i kobiety, gdy podczas zaślubin przemienia wodę w wino, niewystarczalność w nadobfitość prawdziwego życia.

NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO

ewangelia według św. jana

Na początku było Słowo,

(en arche en ho logos)

to Słowo było u Boga,

Bogiem było to Słowo.

Ono było na początku u Boga.

Arche – początek, władza, zwierzchność.

Logos – Słowo – sens, rozmowa, opowieść.

Archegos – przewodnik, wódz, sprawca, twórca.

Jezus – Początek i wódz zbawienia (Hbr 2,10) Początek i wódz wiary  (Hbr 12,2)

Image by Freepik

Słowo – Jezus jest w Ojcu i jest początkiem wszystkiego. Bóg jest wspólnotą, wewnętrzną rozmową i opowieścią, która się ujawnia, otwiera dla nas. Żywe Słowo – Jezus jest dany nam i jako uczestnicy Jego wspólnoty z Ojcem, jesteśmy włączeni w tę relację. Nasze istnienie napełnia się sensem, a Jezus staje się przewodnikiem (archegos) naszej wędrówki wiary, która nigdy się nie kończy i niejako zawsze zaczyna się na nowo. Próbujemy iść za Nim, czasem biegniemy, a częściej upadamy. Jednak nasze upadki nie są końcem, ponieważ jeśli przyjmujemy Słowo, Ono daje nam zawsze nowy początek. Rozpoczyna rozmowę i spotkanie, rozpoczyna naszą modlitwę, relację z Nim.

Wyrzeczenie czy niszczenie

Wyrzeczenie czy niszczenie

„Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus”

Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20) – to bardzo osobiste wyznanie św. Pawła zna każdy. I z pewnością odegrało ono i odgrywa nadal ogromną rolę w historii duchowości chrześcijańskiej. Z jednej strony – określa obiektywny cel życia każdego ochrzczonego. Z drugiej zaś – streszcza także w sobie esencję wszelkich dążeń osoby wiodącej głębokie życie duchowe, której jedynym pragnieniem jest zjednoczenie z Chrystusem lub – według terminologii św. Teresy z Avili – duchowe małżeństwo z Nim. Według naszej karmelitańskiej mistyczki stanowi ono szczyt rozwoju duchowego, który jest dostępny dla wszystkich chrześcijan już podczas życia na ziemi.

Zanim jednak nasza Święta doznała tej niewyobrażalnej łaski i pozwoliła w stopniu maksymalnym wejść Chrystusowi w swoje życie, przez wiele lat zmagała się ze swą słabością. Otwierała się na rozmaite, oczyszczające działania Pana, ale także pełne radości i szczęścia spotkania z Miłością. Odchodziła od Niego i pozwalała się Mu odnajdywać i zdobywać. Przeszła długą i trudną drogę do pełni życia w Bogu. A On poprosił Teresę, aby swoim doświadczeniem duchowym dzieliła się z innymi. Czyniła to poprzez bezpośrednie kontakty z osobami jej współczesnymi, przede wszystkim swoimi siostrami w Karmelu. Ale nie tylko. Doświadczenie żywego Boga, które stało się jej udziałem, nie przetrwałoby aż do naszych czasów gdyby nie liczne i o wielkiej głębi teologicznej dzieła literackie Teresy. Za ich pośrednictwem święta Hiszpanka pragnie pociągnąć swoje córki duchowe do totalnego oddania się życiu pogłębionej modlitwy. Próbuje, na ile tylko zdoła wyrazić język ludzki, opisać piękno Chrystusa i rozkosze Jego miłości, którymi pragnie On tak hojnie obdarzać ludzi. Jednocześnie Święta poucza, jaką pracę nad sobą należy podjąć, aby tę nieskończoną miłość Jezusa coraz bardziej odwzajemniać. Również i przestroga zajmuje bardzo ważne miejsce w dziełach św. Teresy od Jezusa. Jak na prawdziwą matkę duchową przystało przestrzega przed rozmaitymi niebezpieczeństwami czającymi się na drogach wędrówki ku Bogu. Św. Teresa nie jest oczywiście jedyną autorką książek, które mają pomóc wierzącemu w jego drodze do świętości na przestrzeni dziejów chrześcijaństwa. Lecz na pewno jedną z najwybitniejszych, o czym świadczy chociażby nadanie jej tytułu Doktora Kościoła.

Można się tylko cieszyć, że również i współcześnie na rynku wydawniczym ukazują się pozycje o podobnym charakterze. Z szerokiego ich wachlarza wybija się zdecydowanie, moim zdaniem, „Zagrożenia i wypaczenia życia zakonnego”, która wyszła spod pióra Dom Dysmasa de Lassus’a Przeora Wielkiej Kartuzji.* Tytuł informuje nas, że książka zaadresowana jest do osób zakonnych. Z tekstu umieszczonego z tyłu okładki dowiadujemy się, że powstała na skutek ujawnienia wielu nadużyć w zakonach i innych wspólnotach osób konsekrowanych. To prawda. Jednak tematyka poruszana przez francuskiego mnicha jest szeroka. Nie wyczerpuje się bynajmniej na temacie skandali oraz sprawach dotyczących wyłącznie zakonników. A to sprawia, że z jej lektury odniesie wiele pożytku każdy wierzący:

*Dom Dysmas de Lassus szerszemu gronu czytelniczemu znany jest z współtworzonej z kard. Robertem Sarahem oraz Nicolasem Diatem książki „Moc milczenia”.

Ojciec Dysmas de Lassus, przeor Wielkiej Kartuzji […] poruszony skandalami, które dotknęły wspólnoty życia religijnego, postanowił poszukać w teologii, duchowości monastycznej i psychologii lekarstwa na zadane rany. Wraz z zaproszonymi współpracownikami analizuje, jakie zagrożenia i wypaczenia mogą się pojawić w formacji i późniejszym życiu zakonnym oraz do czego mogą prowadzić. Pokazuje również jak ich uniknąć.”* (Jakub Kołacz SJ, https://wydawnictwowam.pl/prod.zagrozenia-i-wypaczenia-zycia-zakonnego.30217.htm?sku=86561, [dostęp: 27.01.2023r.])

O jakie zagrożenia chodzi?

Nie sposób oczywiście w tym artykule pisać o wszystkich tematach omawianych przez przełożonego kartuzów. Zdecydowałam się pominąć tematykę związaną ściśle ze współczesnymi skandalami w Kościele. Wyłuskałam natomiast wątek traktujący o jednym z zagrożeń na drodze życia duchowego, który dotyczy wszystkich chrześcijan, niezależnie którą drogą powołania idą.

Powróćmy w tym miejscu do poruszającego wyznania św. Pawła „Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20) Zainteresował mnie fragment książki de Lassus’a, w którym omawia on ten właśnie werset. I możemy zaczerpnąć od niego wiedzę, w jaki sposób niewłaściwa interpretacja tego fragmentu Biblii może zniszczyć życie nawet najbardziej gorliwego chrześcijanina.

Jedno z zagrożeń polega na tym, że piękna maksyma św. Pawła, będzie przez adepta drogi duchowej rozumiana w sposób następujący: „Nic nie jesteś wart, trzeba cię całkowicie usunąć, aby twoje miejsce zajął Chrystus”.*(Dysmas de Lassus, Przeor Wielkiej Kartuzji, Zagrożenia i wypaczenia życia zakonnego, WAM 2022, s.228.)  I chociaż taka interpretacja myśli Pawłowej pochodzi z protestantyzmu, od Marcina Lutra, w jakiś jednak sposób zdołała się zakorzenić w umysłach wielu tych, którzy podjęli Boże zaproszenie do zjednoczenia z Nim w łonie i Tradycji Kościoła Katolickiego. Według Lutra bowiem człowiek na skutek grzechu jest totalnie zepsuty. Zasługi Jezusa nas co prawda usprawiedliwiają i okrywają naszą bezgraniczną nędzę, niczym płaszcz, ale tylko – niejako – od zewnątrz, bo w swojej istocie człowiek tak jak był, nadal pozostaje zepsuty.

Dusza na balu przebierańców

Takie myślenie o grzeszności człowieka przywołuje mi skojarzenia z balem przebierańców: ubieramy się w strój króla czy królowej, ale to nie sprawia, że istotnie stajemy się wówczas osobami o takiej wysokiej roli społecznej. A przecież naszym najgłębszym powołaniem jest przemienienie, a nawet – przebóstwienie dzięki zjednoczeniu z Chrystusem Bogiem-Człowiekiem, a nie tylko okrycie szatą łaski „od zewnątrz”.

Wyrzeczenie czy niszczenie człowieczeństwa

Skoro więc człowiek jest dogłębnie, beznadziejnie zepsuty, to rzeczywiście, nie pozostaje nic innego, jak, w ramach drogi duchowej, całkowicie go usunąć, ażeby mógł w Nim żyć Chrystus. Dokonuje się to m. in. poprzez wyrzeczenie się siebie. Niezmiernie łatwo można pomylić zdrowe wyrzeczenie się siebie z procesem degradacji swojej własnej osoby.
Możemy się bowiem czasem w Kościele spotkać z takim podejściem „pedagogicznym”, że w ramach „troski” o to, aby osoba nie wpadła w pychę, kwestionuje się jej wszystkie zalety, dary, wszystko to, czym jest.*(Tamże, s. 229) Oczywiście – pokora jest niezbędna, ale raczej jako głęboka świadomość, że wszystko w nas jest dziełem łaski i darem Boga, a nie niszczenie obdarowania Bożego w ramach zabiegania o tę cnotę. I prowadzi się takiego nieszczęśnika w kierunku tłamszenia tychże wartości, negowania ich. Nie może on już tych wartości nie tylko rozwijać, ale również służyć nimi bliźnim. Takie rozumienie wyrzeczenia i pokory naprawdę ma swoje miejsce w Kościele! I to niejednokrotnie w ramach instytucji bardzo szanowanych: kierownictwa duchowego, formacji, a także we wspólnotach gromadzących osoby świeckie. To zjawisko może się pojawiać wszędzie tam, gdzie człowiek spragniony Boga powierza się innemu w przekonaniu, że ten drugi jest autorytetem i w zaufaniu, iż prowadzi go drogą pewną i bezpieczną do wymarzonego celu. Środkiem do niego jest niszczenie człowieka, po to, aby w wytworzoną w ten sposób pustkę zstąpił Chrystus i Jego dary, wobec których przecież wszystkie inne wartości to tylko śmieci (por. Flp 3, 8-9). Stwierdzenie to na pewno obiektywnie jest prawdziwe, skoro znalazło się w Piśmie Świętym potwierdzone autorytetem nie tylko św. Pawła Apostoła, ale i Kościoła. Jednak należy to wszystko rozumieć w sposób właściwy: czy bowiem cel uświęca środki?

Ofiara wynika z miłości znacznie bardziej niż miłość z ofiary. Duchowość ogołocenia szybko staje się niezdrowa, jeśli nie jest dostatecznie oczywiste, że ogołocenie ukazuje miłość, ale jej nie stwarza. Aby powiedzieć Umiłowanemu, że jest On dla nas wszystkim, uwalniamy się od tego, co jest zbędne i co nie jest Nim. Okazując miłość w konkretnej rzeczywistości, nadając jej spoistość, aby nie pozostała na poziomie pięknych słów, wyrzeczenie pomoże jej wzrastać nada jej pewien niezbędny wymiar, ale jej nie zrodzi. Ujmując rzecz prosto: chęć odkrycia miłości przez wyrzeczenie, ogołocenie, pustkę, czy ofiarę to jakby zaczynanie od końca.

Dla św. Pawła piszącego, że wszystko oprócz Chrystusa to śmieci, oznaczało to tyle, że już naprawdę znał Chrystusa, był z Nim zjednoczony. I wobec absolutnej wartości Osoby Syna Bożego wszystko co ziemskie zblakło i nie miało żadnego powabu. I gotów był Apostoł Narodów wyrzec się dosłownie wszystkiego, nawet życia na ziemi. Św. Paweł jednakże naprawdę tak przeżywał więź z Chrystusem. Tak wielka miłość do Niego stanowiła prawdę jego życia – nie były to tylko piękne słowa czy duchowe marzenia i wzdychania! Natomiast sytuacja odwrotna – gdy człowiek nie poznał aż tak głęboko Chrystusa, kiedy nie został jeszcze tak mocno pociągnięty przez Jego Miłość i Piękno, a ma się wyrzec wszystkich ziemskich wartości naraz – nie zostanie bez poważnych konsekwencji. Takie to myślenie nie dość, że mija się z prawdą o naszej godności, to jeszcze ma zgubne skutki dla psychiki człowieka. Bowiem bez zdrowego szacunku do samego siebie nie można nie tylko normalnie funkcjonować, a tym bardziej osiągnąć pełni człowieczeństwa i co za tym idzie również i – szczęścia. * (Tamże s.228) Niestety, nader często zdarza się, że pustka wytworzona poprzez niszczenie samego siebie zionie śmiertelnym chłodem i prowadzi osobę zamiast do zjednoczenia z Bogiem do – zniechęcenia, depresji, acedii. * (Tamże, s. 226)

Unicestwianie siebie może również prowadzić – paradoksalnie – do kryzysu wiary: w jaki sposób nicość i pustka może wejść w relację z Bogiem? Jak mogę widzieć kochającego Ojca w Bogu, który zdaje się traktować wszystko co stanowi moją osobę jako nic nie wartą, jak śmiecia, do tego stopnia, że chciałby mnie wyrzucić, zająć moje miejsce i kochać zamiast mnie – samego Siebie? * (Tamże, s.229) Rodzi to uzasadniony niepokój: jaki obraz Boga może sprowokować takie myślenie? Czy nie przypomina niekiedy rodziców jakże, niestety, wielu z nas, którzy zamiast kochać nas jako jedynych i niepowtarzalnych, traktowali jak jakąś projekcję niespełnionych marzeń o samych sobie? A tępili i tłamsili wszystko to, co było rzeczywiście naszymi indywidualnymi cechami, które po prostu im się nie podobały. Przyznaję, że na samą myśl o takim Bogu, który miałby mnie traktować w ten sposób, dostaję gęsiej skórki. Jeżeli tego rodzaju „dobra nowina” mieszka gdzieś podskórnie w świadomości tak wielu chrześcijan, to trudno się dziwić, że tak masowy staje się odpływ wiernych z Kościołów, brak zainteresowania wiarą, czy wręcz nienawiść do niej. Sądzę, że może być to jeden z czynników, których zapewne jest wiele i zostały też już zapewne szeroko opisane. Ostateczną konsekwencją takiej drogi niszczenia siebie będzie nawet całkowita utrata wiary oraz porzucenie drogi życia duchowego, czy nawet powołania do wyłącznej służby Panu w Kościele – w wypadku życia kapłańskiego lub konsekrowanego.

Królewski trakt zawierzenia Bogu

 Może się jednak zrodzić pytanie: czy w takim razie osoba idąca drogą ku zjednoczeniu z Bogiem ma w ogóle zrezygnować z wyrzeczenia, skoro jest ono takie niebezpieczne? Absolutnie – nie! Na pewno jest miejsce na wyrzeczenia podejmowane z własnej inicjatywy lub z inspiracji osoby, która nam towarzyszy duchowo. Przy poważniejszych zamiarach w tej materii zawsze musi się to dokonywać w klimacie rozeznawania i w posłuszeństwie. Także i św. Teresa nigdy nie polecała praktykować umartwień dla nich samych, ale stosować je z gorliwością i roztropnością łącznie oraz w duchu posłuszeństwa.

 Jednak zdecydowanie najważniejsze byłoby dać się prowadzić Bogu, żeby On czynił ze mną, co zechce. Pozwolić się Jemu kształtować poprzez osoby i wydarzenia, których sami sobie nie wybieramy. To właśnie „królewski trakt” * (Tamże, s. 226) zawierzenia Bogu. Jest to droga całkowicie bezpieczna, ponieważ tylko On sam wie, co jest dla nas dobre: co nas oczyści i uświęci, a co nas zmiażdży. Nawet jeśli zostaniemy przez Pana zaproszeni do przyjęcia krzyża cierpienia (choroba, śmierć bliskiej osoby lub porzucenie przez nią, rzucane na nas oskarżenia i lekceważenie), którego nie szukaliśmy, to możemy w tym w pełni powierzyć się Panu. Skoro On to wszystko dopuścił, wskaże na pewno dalszą drogę, choć wydaje się nam, że to już koniec.

Najczęściej jednakże te Boże oczyszczenia dotyczą rzeczy małych, codziennych, którymi trudno się chwalić nawet przed sobą samym. Przykłady można by mnożyć bez końca: ciężar codziennych obowiązków, konieczność współpracy z osobami, których nie cierpię, od tygodnia leje jak z cebra, współsiostra prosi o przysługę, która jest dla mnie trudna, boli mnie głowa, a trzeba iść komuś z pomocą, nie pochwalono mnie za owoc pracy, który uznałam za tak wspaniały! * (Jako mistrzyni tak rozumianego wyrzeczenia zasłynęła nasza karmelitańska święta Teresa od Dzieciątka Jezus. Odsyłam do jej Rękopisów autobiograficznych.) Nie ma tu również żadnego miejsca na rozwój pychy, a mamy pewność, że to działanie Boga, który właśnie przycina swą winnicę, by wydała obfitszy owoc. Istotne jest przyzwolenie na prowadzenie Boga, który mnie nieskończenie kocha i jeśli coś bolesnego w moim życiu dopuszcza, to ufamy, że dla naszego dobra. Nie zaś – unicestwianie siebie samego za pomocą decyzji naszej, czy też tych, którym podlegamy!

Jesteście świątynią Boga

 „Nie lękajcie się! Otwórzcie, a nawet, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!” – z mocą nawoływał św. Jan Paweł II już w dniu inauguracji Jego pontyfikatu. I choć przede wszystkim słowa te były skierowane do przywódców politycznych, to z pewnością każdy może odnieść je osobiście do swojego życia, bo wiele jest w nas lęku przed bliską więzią z Bogiem właśnie z powodu obaw, że ta relacja doprowadzi do naszego totalnego unicestwienia. Lekarstwem na ten lęk mogłaby się stać właśnie prosta droga zawierzenia oraz aktywna, ale właściwie rozumiana praca nad sobą. Taka praca nad sobą nie polegałaby na niszczeniu siebie, ponieważ Bóg nas tak umiłował, że przez chrzest święty zamieszkuje w nas Trójca Święta, czyniąc nas świątynią swojej chwały, synami Bożymi, i oblubienicami Chrystusa. Dlatego też:

Nie ulega wątpliwości, że ta świątynia musi zostać opróżniona z tego, co ją wypełnia, z wołów, gołębi i zmieniających pieniądze, ale nie chodzi tu przede wszystkim o to, by się wyzbyć samych siebie, ale raczej by wyzbyć się wszystkiego, co nie jest nami, pod warunkiem, że właściwie rozumiemy, co tutaj znaczy my: my jako Boży obraz, który wyszedł z rąk Stwórcy, my ze wszystkimi darami naturalnymi i nadprzyrodzonymi, którymi nas obdarował. Bóg chce w nas zamieszkać, a nie zająć nasze miejsce. Chce uczynić tę świątynię godną swojej chwały:

Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście (1 Kor 3, 16-17)

Czyż można wyobrazić sobie większą godność od tej, którą już otrzymaliśmy od Boga? Dlatego też nie mamy prawa do tego, aby niszczyć samych siebie, bo jesteśmy świątynią i wyłączną własnością samej Trójcy Św.

ADORACJA

ADORACJA

Wśród różnych form modlitwy, jedną z bardziej popularnych jest adoracja eucharystyczna. Praktykowało ją wielu świętych, również wielu współczesnych znawców życia duchowego podpowiada, że warto ją podjąć. Jednak kiedy już siadamy czy klękamy przed Najświętszym Sakramentem często nie wiemy, co dalej? W poniższym tekście pragnę zwrócić uwagę czytelników na niektóre problemy, jakie mogą pojawić się wówczas, gdy na poważnie podejmiemy modlitwę adoracji. Oczywiście są to tylko wybrane zagadnienia. Mam nadzieję jednak, że nie są Państwu obce, a więc, że uświadomienie sobie różnych mechanizmów z omówionego obszaru pomoże w owocnym przeżywaniu adoracji. Z serca tego życzę!

ADORACJA

Kiedy dzisiaj słyszymy słowo „adoracja”, nasze myśli spontanicznie biegną do wnętrza Kościoła, w którym na ołtarzu lub w specjalnym miejscu przeznaczonym do tego celu, w otoczeniu wpatrzonych w Niego wiernych, znajduje się Najświętszy Sakrament… Moja wypowiedź będzie koncentrowała się właśnie na adoracji eucharystycznej, a w szczególny sposób na różnych zmaganiach, wątpliwościach i trudnościach, które mogą pojawić się podczas praktykowania tej formy modlitwy. Zanim jednak przejdziemy do tematu warto chyba uświadomić sobie, że sama adoracja jest czymś zdecydowanie głębszym, niż tylko modlitewną formułą. Jest wewnętrzną postawą najbardziej odpowiednią wobec Boga, i tak naprawdę tylko Jemu należną. To postawa uwielbienia, uniżenia i zachwytu wobec Tego, który przewyższa nas pod każdym względem. Rodzi się z prawdy – to nie sztuczne poniżanie się zmusza nas do tego, by paść na kolana. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy:

Adoracja jest zasadniczą postawą człowieka, który uznaje się za stworzenie przed swoim Stwórcą. Wysławia wielkość Pana, który nas stworzył, oraz wszechmoc Zbawiciela, który wyzwala nas od zła. Jest uniżeniem się ducha przed „Królem chwały” (Ps 24, 9-10) i pełnym czci milczeniem przed Bogiem, który jest „zawsze większy”. Adoracja trzykroć świętego i miłowanego ponad wszystko Boga napełnia nas pokorą oraz nadaje pewność naszym błaganiom.

Dlatego adoracja jest niejako podstawą wszelkiej modlitwy – jest:

pierwszym aktem cnoty religijności. Adorować Boga oznacza uznać Go za Boga, za Stwórcę i Zbawiciela, za Pana i Mistrza wszystkiego, co istnieje, za nieskończoną i miłosierną Miłość. „Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz” (Łk 4, 8) mówi Jezus, powołując się na Księgę Powtórzonego Prawa (Pwt 6, 13).

Świadomość tego kim jestem ja, a Kim jest Ten, przed którym staję, w naturalny sposób kieruje naszym ciałem, uczuciami i myślami, sprawiając, że spontanicznie rodzi się w nas pragnienie trwania w Bożej obecności właśnie w postawie adoracji. Czemu zatem tak trudno nam doświadczać tego podczas wystawienia Najświętszego Sakramentu? Jak dotrzeć do tego miejsca w nas, które jest prostym uwielbieniem Boga w duchu i w prawdzie?

Patrz na tego, który patrzy na ciebie …

W ten sposób zapraszała do modlitwy swoje siostry św. Teresa od Jezusa – nasza Święta Matka, jak ją w Karmelu nazywamy. Wydaje się, że nic prostszego? Ale spróbujmy zrobić takie doświadczenie, aby przez tyle czasu, ile uda nam się wytrzymać, patrzeć na kogoś, kto patrzy na nas… W ciszy, bez słów… Jeśli ktokolwiek z Państwa próbował, na pewno pamięta uczucie zagubienia, odsłonięcia, pragnienie uczynienia czegoś i świadomość, że właśnie akurat nic czynić nie mieliśmy… Uff! Pisząca te słowa oblewa się zimnym potem na samo wspomnienie. Oczywiście każdy z nas jest inny, więc być może każdemu z Państwa coś innego wybiłoby się na plan pierwszy, gdybyście mieli okazję wzięcia udziału w opisanym doświadczeniu. Warto więc spróbować je przeżyć, aby poobserwować własne reakcje, aby – być może z niemałym zaskoczeniem – odkryć źródło swoich modlitewnych porażek. Bo chociaż na modlitwie stajemy przed Bogiem a nie przed człowiekiem, to jednak stajemy przed Nim my, zwykli ludzie i chcąc nie chcąc robimy to tak samo, jak zawsze, kiedy z kimś się spotykamy. Założenie jest proste – umawiam się z jedną osobą, że tyle, ile damy radę, będziemy patrzeć na siebie z życzliwością, rejestrując, co dzieje się w naszych uczuciach i myślach. Naturalnie opisane ćwiczenie nie tylko może pomóc nam w lepszym zrozumieniu, na czym polega część problemów z adoracją. Może również uświadomić, jakie korzyści wynosimy z jej praktykowania. Bo z jednej strony jest coś trudnego w takim patrzeniu na kogoś. Ale każdy, kto pozwoli sobie na nie szybko się przekona o rodzącej się bliskości z drugim człowiekiem. Bez problemu odsłoni się przed nim również zmiana w jego odniesieniu do samego siebie – jakże wzrasta nasze poczucie własnej wartości, kiedy ktoś kieruje na nas swoje życzliwe spojrzenie! Któż z nas nie marzy o bliskości, która jest bezpieczna, w której możemy doświadczyć przyjęcia, podarować i otrzymać miłość?

Bliskość

To właśnie ona paradoksalnie może być główną przeszkodą w adoracji. Z jednej strony potrzebujemy jej przecież, niemal jak powietrza. Z drugiej… czyż nie jest przerażająca? A Bóg jest wierny swoim słowom. Skoro powiedział, że pozostanie z nami do końca świata, to naprawdę z nami jest. I w Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy:

Istnieje głęboki sens w tym, że Chrystus chciał pozostać obecny w swoim Kościele w ten wyjątkowy sposób. Skoro w widzialnej postaci miał On opuścić swoich, to chciał dać nam swoją obecność sakramentalną; skoro miał ofiarować się na krzyżu dla naszego zbawienia, to chciał, byśmy mieli pamiątkę Jego miłości, którą umiłował nas aż „do końca” (J 13,1), aż po dar ze swego życia. Istotnie, będąc obecny w Eucharystii, pozostaje On w tajemniczy sposób pośród nas jako Ten, który nas umiłował i wydał za nas samego siebie. Pozostaje obecny pod znakami, które wyrażają i komunikują tę miłość.

Tylko, że my bardzo często zupełnie nie potrafimy być sami ze sobą, a przez to tak trudno nam podejść do Niego nawet wtedy, gdy wiemy, że na nas czeka po to, aby być z nami blisko. Może zresztą nie tylko o bycie samemu ze sobą chodzi, lecz i o samo bycie właśnie. Z jednej strony bowiem narzekamy na przeładowanie działaniami. Ale z drugiej strony, pozostawieni bez działania tracimy jakby grunt pod nogami. Po prostu być? Tak bezczynnie? Ale jak to wykonać? Nagle okazuje się, że jest nam niewygodnie, że trzeba się jakoś umościć, ale w sumie nie wiadomo jak. Ciągłe patrzenie w Najświętszy Sakrament też się nie sprawdza. Czy wolno zamknąć oczy? Poza tym nieustannie ktoś wchodzi lub wychodzi… Może z oddali ale jednak stale dobiegają jakieś dźwięki, które rozpraszają… Przeszkadza nam również to… czego nie ma! Najświętszy Sakrament zazwyczaj po prostu stoi na ołtarzu. Nie zmienia się, nie rusza, nie atakuje nagle jakąś mrożącą krew w żyłach informacją, która skutecznie przyciąga uwagę… Obecność Chrystusa, choć rzeczywista i prawdziwa, daje się dotknąć tylko przez wiarę – to zupełnie inny rodzaj kontaktu niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Choćby wówczas, gdy siadamy przed ekranem telewizyjnym, czy ekranem komputera, na które też się patrzy. Mówi się przecież o współczesnym człowieku, że adoruje ekran… Kiedy jednak patrzymy w telewizor czy oglądamy coś w komputerze rzeczywistość tam przedstawiona wciąga nas i dzięki temu po raz kolejny możemy się oderwać od tego co w nas. Chociaż siedzimy bez ruchu, w naszym umyśle rodzi się fikcyjne poczucie działania. Natomiast kiedy stajemy przed Bogiem, światło Jego obecności niemal bezlitośnie odsłania przed nami nas samych. Może więc nasze zwracanie uwagi na wszelakie zewnętrzne szczegóły jest tak naprawdę lękiem przed tym, co kryje się w naszych duszach? Dłuższe pozostawanie bez ruchu i – co dla niektórych może być nawet gorsze – bez słów, jest jak klucz do puszki Pandory. Otwiera nas na wszystko, co znajduje się w naszym umyśle i uczuciach. Konfrontuje nas ze sobą – a tego bardzo często zwyczajnie nie lubimy. Nagle odsłania się przed nami inny świat – chaos naszych wewnętrznych przeżyć, huk niewypowiedzianych zdań, zalewający nas ocean emocji z przerażeniem i złością na czele… Wszystko to zdaje się być jak potężna wichura, która co chwilkę podrywa nas z krzesła czy ławki domagając się zrobienia czegoś. Jak to wytrzymać? Nauczeni zajmować się tym, co na zewnątrz, czasem nawet nie potrafimy rozpoznać w tych wszystkich myślach siebie. Rozpoznać prostego faktu – to są tylko moje myśli, moje uczucia… Nie muszę nic z nimi robić. Cała ta szalejąca rzeczywistość jest po prostu częścią mnie i to w większości dość powierzchowną. Kiedy próbujemy ją opanować lub pominąć, zamiast spokojnie pooglądać i pozwolić jej odejść tracimy możliwość wejścia na głębię. Tracimy możliwość bliskiego spotkania!

On na nas patrzy

No i jest jeszcze ta świadomość, że On patrzy na mnie i to wszystko widzi. Często nie mamy doświadczenia bycia oglądanym bez oceny czy krytyki. Nie mamy doświadczenia bycia wobec drugiego, który kocha i dlatego patrzy na nas z życzliwością, z zainteresowaniem. Chcąc nie chcąc nasze ludzkie doświadczenia przerzucamy na Boga, zapominając, że On jest Inny niż wszyscy, których dotąd spotkaliśmy. Właśnie dlatego tak bardzo potrzebna jest nam wiedza o nas samych i o tym, co nosimy w naszych sercach. Bez niej bowiem nie bylibyśmy w stanie rozeznać tego, co dzieje się podczas modlitwy. Odróżnić naszych własnych wyobrażeń o Bogu, o Jego łasce i działaniu, od rzeczywistej obecności Boga. Jak często np. wydaje nam się, że Bóg milczy? Myślimy tak nawet wówczas, kiedy na adoracji stoimy twarzą w Twarz z wcielonym Słowem Boga. Takich paradoksów jest zresztą więcej, a odkrywanie ich przez konfrontację naszych myśli o Bogu, naszych uczuć i przekonań z obiektywną rzeczywistością jest jednym z dobrodziejstw adoracji. Dotyczy to również tych, którzy nie mają problemów z długim siedzeniem przed Najświętszym Sakramentem. Wyposażeni w naturalną umiejętność wyłączania myślenia, mogą godzinami wpatrywać się w jakiś punkt, mylnie przekonani o swojej głębokiej kontemplacji. Tymczasem prawdziwość modlitwy weryfikuje życie, a jej pierwszym owocem jest przemiana odniesień do bliźnich. Jeśli ich trwanie na adoracji nie nasącza miłością ich myśli, słów i czynów, to trzeba zadać pytanie kogo lub co adorują…

Prawda wyzwala

On tu jest naprawdę. Żywy, prawdziwy Bóg, który tęskni za spotkaniem ze swoim stworzeniem. Który poprzez wszystko stara się doprowadzić nasze skołatane serca do zanurzenia w życiodajnym Sercu Jezusa. Przenika nas i zna, czy o tym wiemy i to akceptujemy, czy nie, ale pragnie, abyśmy mogli czuć i doświadczać dobra, które płynie z modlitwy i świadomego przebywania w Bożej obecności. To, czego potrzebujemy, aby słowo o Jego miłości do nas stało się ciałem w nas, to czas. Bóg daje nam go z całą hojnością. Przyjmijmy ten dar, adorujmy Boga trwając przed Najświętszym Sakramentem!

Artykuł ukazał się w numerze czasopisma "Manreza" (2/2023), kwartalnika poświęconego duchowości. Tematem wiodącym tego wydania jest "Wprowadzenie do modlitwy". Zachęcamy do zajrzenia na: manreza.pl

I JESZCZE O MAŁYM KSIĘCIU

I JESZCZE O MAŁYM KSIĘCIU

Mały Książę i dziecię Jezus

Dlaczego Bóg stał się człowiekiem?

To pytanie zajmowało najtęższe umysły teologiczne i jest tak do dziś. Można i trzeba je postawić bardzo osobiście: dlaczego Bóg stał się człowiekiem dla mnie? Albo raczej: po co, w jakim celu Bóg stał się człowiekiem dla mnie.

Powiastka filozoficzna Antoine de Saint- Exupery’ego „Mały Książę” jest symboliczna, metaforyczna i posiada przesłanie, które można odczytać na wielu płaszczyznach, również duchowej. Ośmielę się powiedzieć: chrystologicznej, ponieważ nic, co dotyczy człowieka, nie jest obce Bogu, który stał się człowiekiem w Jezusie Chrystusie. Takie odczytanie może być inspirujące – było takim dla mnie.

Mały Książę jest dzieckiem – ma oczy dziecka, dziecięcy słuch i wyobraźnię, dziecięcą wrażliwość, dziecięcą duszę. Jest na progu życia, doświadczenia świata, ludzi, relacji z nimi, a także samego siebie w odniesieniu do tego wszystkiego, co na zewnątrz. Wszystko jest świeże, nowe, wydarza się „pierwszy raz” i budzi zdumienie, zadziwienie, pozwala na zdobywanie doświadczeń, które są troskliwie składane w dziecięcym sercu. Każdy z nas takim był. Każdy z nas, będąc dziś dorosłym nosi w sobie dziecięcą ojczyznę pierwszych zadziwień i pierwszych doświadczeń, z których snuła się potem nić naszego życia. I być może to, co w nas najlepsze, najtrwalsze i najowocniejsze, jest zasadzone właśnie na tym gruncie, choć teraz jest on pokryty kurzem lat i zebranych doświadczeń.

Bóg, który przyszedł na ziemię, przyszedł jako dziecko. Narodził się z Maryi Dziewicy, był niemowlęciem. Jak pisał o tym Charles Peguy, wkładając w usta Boga Ojca:

„mój Syn bywał czułym niemowlęciem; dziecięctwem, pączkiem, obietnicą, zobowiązaniem; zarysem; źródłem; początkiem odkupiciela; nadzieją na zbawienie, nadzieją na odkupienie”.

Poddał się prawom ludzkiego wzrostu jako dziecko i zakosztował świata swoją dziecięcą duszą. Jezus zbawił nas przez swoje święte człowieczeństwo, a więc i swoje dziecięctwo. Dlatego wsłuchując się w metafory zawarte w „Małym Księciu” odnajdziemy ślady, które mogą nas poprowadzić w głąb naszego pytania. Dlaczego, po co Bóg stał się człowiekiem dla mnie? Proponuję trzy ślady.

Szukam przyjaciela

Spotkanie Małego Księcia z Pilotem na pustyni jest tajemnicze i nagłe. Mały Książę „spada z nieba” – wyrusza w podróż, przekracza bezpieczną przestrzeń bycia u siebie. Przybywa ze „swojej planety”, którą nosi w sercu i której obecność i klimat stanowi dla niego punkt odniesienia. Każda osoba jest dla niego „inną planetą” i niestety, okazuje się zamkniętą w sobie, nastawioną na potwierdzanie siebie i niedostępną w spotkaniu: Król – w każdej napotkanej osobie widzi poddanego… Próżny – wielbiciela… Geograf – badacza… Podobnie Jezus, wyrusza ze swojej ojczyzny, jaką jest Trójca – Miłość i szuka osoby… Jest Całkowicie Inny i tylko w ten sposób może być spotkany.

Na Ziemi znajduje Pilota, który otwiera się na spotkanie z Małym Księciem. Dlaczego? Jak to możliwe? Otóż Pilot znalazł się w szczególnie trudnej sytuacji – jego życie i rola życiowa „nie funkcjonują” – samolot jest zepsuty, nie daje się naprawić; wylądował na pustyni, kończy mu się zapas wody i żywności. Znikąd pomocy, żadnej perspektywy. Klęska, nieprzewidziana życiowa pauza, impas, kryzys. Właśnie to stanowi szczelinę, właśnie ta kruchość otwiera na coś nowego. Na ryzyko przygody, jaką jest spotkanie z Drugim – z Małym Księciem. Co daje mu to spotkanie? Czy Mały Książę ułatwia mu życie, daje ulgę w trudnościach, naprawia to, co nie funkcjonuje? Bynajmniej. Najpierw staje się intrygującą obecnością, nawet nieco kłopotliwą wobec „poważnych problemów” – zajmuje czas i uwagę, odciąga od nich. Jednak jego opowieści zaczynają budzić coś, co daje inne pokrzepienie. Jego sposób myślenia otwiera przestrzeń, jakiej wcześniej nie można było odczuć i poznać. „To, co upiększa dom, gwiazdy, pustynię, jest niewidzialne… Szukać należy sercem…”.

Bóg stał się Emmanuelem – Bogiem z nami – nie po to, aby coś zmienić, ale po to , aby dać nam swoją obecność i towarzyszyć nam, podzielić się swoim istnieniem, sposobem myślenia, widzenia, odczuwania, kochania… Nie naprawia za nas naszych zepsutych spraw i nie ujmuje trudu wędrówki, ale jest obecny, jest bliski, dzieli z nami wszystko. A to o wiele więcej. Wchodzi przez szczelinę naszej kruchości, niewystarczalności, kryzysu – taka mała szczelina wystarczy, ponieważ On jest pokorny i mały. Szuka nas. Szuka przyjaciela.

Stworzyć więzy

Potrzebny jest czas. Tylko w czasie można poznać, można oswoić to, co poznajemy, przybliżać się do siebie krok po kroku i „każdego dnia siadać trochę bliżej”. Aby w końcu to, co się oswoi stało się wyjątkowe, jedyne na świecie, niepowtarzalne, ponieważ właśnie temu oddaliśmy czas, uwagę, troskę, słuchanie. I istnieje nam tylko znany rytuał bycia dla siebie nawzajem, w którym milczenie, spojrzenie, gest, słowo brzmią na przemian w niepowtarzalnej melodii znaczeń, życia, miłości – i są pokarmem duszy.

Takie spotkanie, oswajanie, budowanie więzi z Całkowicie Innym – Bogiem, to modlitwa. Nie jest już abstrakcją, ale „ma ciało”, ponieważ nasz Przyjaciel Jezus stał się człowiekiem. Spotykamy Go właśnie w przestrzeni Jego człowieczeństwa. „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu… ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś temu wiele czasu… Stajesz się odpowiedzialny za to, co oswoiłeś… Oswoić znaczy stworzyć więzy…”

Pamiętać

Pamięć uobecnia to, co nieobecne. Przywołuje to, co minęło. Przechowuje w nas spojrzenia, gesty miłości. „To, co mnie wzrusza najmocniej w tym śpiącym królewiczu, to jego wierność dla kwiatu, to obraz róży, który świeci w nim jak płomień lampy nawet podczas snu…” To, czym żyjemy w naszym wnętrzu daje nam wielką siłę i radość albo też mocno przygniata i osłabia. Jeżeli jest to miłość, przyjaźń, jeżeli przechowujemy w sercu twarz i spojrzenie przyjaciela, dobre słowo, które ostatnio usłyszeliśmy, wzruszający obraz czułości ludzkiej lub piękna kwiatu – i tysiące tym podobnych rzeczy i spraw, to one poprowadzą nas do źródła, które daje odpoczynek, bo wszystkie wypłynęły właśnie z niego. Z Boga, który jest miłością, Boga, który stał się człowiekiem, aby przywrócić nam pamięć, wrażliwość, smak człowieczeństwa.

Pamiętanie jest też troszczeniem się. Aby piękno nie minęło bez zachwytu, okruch dobroci – bez wdzięczności, a gest miłości – bez wewnętrznego wzruszenia. W tym dusza umacnia się, czerpie pokarm i rozkwita. Ponieważ to, czego szukamy, za czym gonimy zmęczeni „może być ukryte w jednej róży lub w odrobinie wody… Woda, której dałeś mi się napić, była jak muzyka. Z powodu bloku i liny… Przypominasz sobie… była tak dobra.”

Każdego roku uobecniamy tajemnicę Dziecięctwa Jezusa, tego, że zaczął być człowiekiem. Uczynił to dla nas. Właśnie dla nas. Aby przywrócić nam wrażliwość, zdolność zadziwienia, radości, pamiętania o tym, co dobre i piękne, smak człowieczeństwa. Przyszedł obdarzyć nas przyjaźnią i więzią, włączyć nas, ludzi, w swoje Boskie życie.