Zmartwychwstanie. Czym jest dla mnie?

20230513_194223_Easy-Resize.com (1)

Zmartwychwstanie. Czym jest dla mnie?

Warto sobie zadać takie pytanie – a i zainspirować do tego innych – aby odczuć wyjątkowość tej tajemnicy Pana i zanurzyć się w niej.

Tajemnicza grota

Każdy wierzący człowiek, który w swoim chrzcie znalazł się „w Chrystusie”, jak mówi św. Paweł, cały czas odkrywa, czym to dla niego jest i co mu to daje. Jeżeli tego nie robi – często porzuca więź z Nim, ponieważ to, co daje nam chrzest jest nieoczywiste i trzeba odkryć zawartości tego daru – jak gdyby rozpakować otrzymany prezent – aby się przekonać, czym może stać się dla mnie.

 

Św. Jan od Krzyża mówi w „Pieśni duchowej”, że „Chrystus jest Kamieniem z wydrążonymi głębokimi grotami, którymi są jego tajemnice i że wiele jeszcze zostało do zgłębienia … jest On jak wielkiej obfitości kopalnia z licznymi pokładami skarbów, które nigdy nie zostaną wyczerpane – ponieważ im głębiej się wchodzi, tym więcej w każdym kolejnym miejscu odkrywa się nowych złóż bogactw” (Pieśń duchowa, strofa 37).

 

I właśnie taką „grotą do odkrycia” w tajemnicy Chrystusa jest Jego zmartwychwstanie. Ono istotnie dokonało się w grocie – dziś jest ona sercem bazyliki Anastasis, czyli Zmartwychwstania, w Jerozolimie. Jest w niej pusty grób – miejsce, gdzie złożone było ciało Jezusa podczas Jego pogrzebu i spoczywało w nim do trzeciego dnia, ukryte w głębi groty. O świcie trzeciego dnia grób otwarty okazał się pusty i pozostaje tak do dziś, jako czcigodna pamiątka dla wierzących. Pustka jest znakiem, że Jezus nie pozostał w śmierci. A co się z Nim stało?

Życiodajna relacja

Pismo święte na określenie zmartwychwstania Chrystusa używa dwóch wyrażeń: powstał i został wskrzeszony. To oznacza ważną rzecz: Jezus swoją własną mocą powstał ze śmierci, ale nie był w tym sam: to Ojciec obudził Go i podniósł ze snu śmierci. Jezus został wskrzeszony przez Ojca i wszedł w Jego przestrzeń, w przestrzeń Ducha, w przestrzeń osobową, żywą. Zmartwychwstanie odsłania nam Boga jako relację miłości – miłości tak mocnej, że przechodzi poza śmierć, jest życiodajna i ożywiająca. Zmartwychwstały Jezus jest otwarciem tej przestrzeni dla innych i każdy, kto został zanurzony, wszczepiony w Niego, pozostaje wewnątrz tej relacji miłości i życia.

Jezus w zmartwychwstaniu nie przestał być człowiekiem. Jego człowieczeństwo zostało przemienione przechodząc przez śmierć, jest odtąd inne, chwalebne, ma inne właściwości, jednak dotyka tego świata i „przemienia nasz czas i naszą przestrzeń w nowy, sobie właściwy sposób bytowania” ( H.U.von Balthasar). Jezus jest obecny dla świata w nowy sposób, nieuchwytny – jak mówi o tym św. Paweł: „w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. Jest obecny przez relację ze swoimi uczniami. Jego obecność i kontakt z „naszym wymiarem” jest poprzez uczniów, którym się zjawia, dla których się uobecnia przez dłuższą lub krótszą chwilę i pozostawia w ich sercach ślad. Każde objawienie Zmartwychwstałego jest „jak rozszczepienie skumulowanego białego światła, które daje się rozłożyć na kolorowe widmo, będące ciągłym przechodzeniem barw, a jednocześnie okazującym największe opozycje między kolorami. Ewangeliczne przekazy mówiące o zmartwychwstaniu tworzą ciągłość, jak i nieprzejednaną opozycję” (H.U. von Balthasar). Tak, każde spotkanie Zmartwychwstałego Jezusa jest inne, nieprzystające do poprzedniego i każdy świadek ma swoje niepowtarzalne doświadczenie, często niepodobne do innych. Co więcej, spotkanie z Jezusem jest możliwe wyłącznie z Jego inicjatywy. Jest nawiązaniem relacji, przerwanej przez śmierć, a wcześniej przez samych uczniów przy pojmaniu Jezusa, kiedy „wszyscy opuścili Go uciekając” (Mk.14, 50). Jest obdarowaniem relacją na nowo. Jest przebaczeniem opuszczenia i zdrady. Widać to w spotkaniu nad jeziorem (J.21), – w ten sposób uczniowie są wybrani przez Zmartwychwstałego na nowo.

 

I właśnie tutaj dotykam sedna pytania: Czym jest dla mnie zmartwychwstanie Chrystusa?

Zmartwychwstały jest Przymierzem.

„Ja jestem krzewem winnym, wy gałązkami” (J.15, 5)

 

Jezus zmartwychwstały przenika nas i wszystko, w czym żyjemy. Jeżeli jest w nas otwartość na Niego, jeżeli chcemy pozostawać „w Nim”, to On niejako „wszczepia nas” w ten wymiar, w którym żyje, w relację z Ojcem, w źródło życiodajne. Jesteśmy wszczepieni w wieczność, w chwałę, jaką jest miłość osobowa, życiodajna, niezniszczalna. Tym właśnie jest nasza wiara, nasz chrzest. To nowe życie w nas potrzebuje oddechu, krwiobiegu i pokarmu – dlatego sakramenty dają nam oddech Ducha, Krew, która zmywa nasze grzechy i ożywia nasze serca, oraz chleb, który karmi nas miłością i bliskością.

 

Zmartwychwstały jest Przymierzem wciąż nowym i odnawiającym nas. Doświadczenie niewierności, grzechu, odejścia od Niego nigdy nie jest końcem, ponieważ mocniejsza okazuje się Jego miłość. On wybiera na nowo przebaczając. Sakrament pojednania, w którym On przyjmuje mnie z moją nędzą i martwotą, odradza mnie, ożywia mnie. Pozwala mi odczuć, jakie przestrzenie życia On przeznaczył dla mnie, jaka jest siła Jego miłości i obecności – wciąż nowej, wciąż zaskakującej i większej.

 

Zmartwychwstały przez swoje przyjście do uczniów powiedział : Chcę być z tobą. Po tym wszystkim – chcę być właśnie z tobą. I mówi to zawsze w sakramencie pojednania, który naprawdę jest sakramentem zmartwychwstania, życia – życia mocniejszego niż śmierć i owocującego, dlatego, że jest wrastaniem w winny krzew, wszczepieniem w wieczność. W życie, które naprawdę jest życiem.

Wyrzeczenie czy niszczenie

Wyrzeczenie czy niszczenie

„Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus”

Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20) – to bardzo osobiste wyznanie św. Pawła zna każdy. I z pewnością odegrało ono i odgrywa nadal ogromną rolę w historii duchowości chrześcijańskiej. Z jednej strony – określa obiektywny cel życia każdego ochrzczonego. Z drugiej zaś – streszcza także w sobie esencję wszelkich dążeń osoby wiodącej głębokie życie duchowe, której jedynym pragnieniem jest zjednoczenie z Chrystusem lub – według terminologii św. Teresy z Avili – duchowe małżeństwo z Nim. Według naszej karmelitańskiej mistyczki stanowi ono szczyt rozwoju duchowego, który jest dostępny dla wszystkich chrześcijan już podczas życia na ziemi.

Zanim jednak nasza Święta doznała tej niewyobrażalnej łaski i pozwoliła w stopniu maksymalnym wejść Chrystusowi w swoje życie, przez wiele lat zmagała się ze swą słabością. Otwierała się na rozmaite, oczyszczające działania Pana, ale także pełne radości i szczęścia spotkania z Miłością. Odchodziła od Niego i pozwalała się Mu odnajdywać i zdobywać. Przeszła długą i trudną drogę do pełni życia w Bogu. A On poprosił Teresę, aby swoim doświadczeniem duchowym dzieliła się z innymi. Czyniła to poprzez bezpośrednie kontakty z osobami jej współczesnymi, przede wszystkim swoimi siostrami w Karmelu. Ale nie tylko. Doświadczenie żywego Boga, które stało się jej udziałem, nie przetrwałoby aż do naszych czasów gdyby nie liczne i o wielkiej głębi teologicznej dzieła literackie Teresy. Za ich pośrednictwem święta Hiszpanka pragnie pociągnąć swoje córki duchowe do totalnego oddania się życiu pogłębionej modlitwy. Próbuje, na ile tylko zdoła wyrazić język ludzki, opisać piękno Chrystusa i rozkosze Jego miłości, którymi pragnie On tak hojnie obdarzać ludzi. Jednocześnie Święta poucza, jaką pracę nad sobą należy podjąć, aby tę nieskończoną miłość Jezusa coraz bardziej odwzajemniać. Również i przestroga zajmuje bardzo ważne miejsce w dziełach św. Teresy od Jezusa. Jak na prawdziwą matkę duchową przystało przestrzega przed rozmaitymi niebezpieczeństwami czającymi się na drogach wędrówki ku Bogu. Św. Teresa nie jest oczywiście jedyną autorką książek, które mają pomóc wierzącemu w jego drodze do świętości na przestrzeni dziejów chrześcijaństwa. Lecz na pewno jedną z najwybitniejszych, o czym świadczy chociażby nadanie jej tytułu Doktora Kościoła.

Można się tylko cieszyć, że również i współcześnie na rynku wydawniczym ukazują się pozycje o podobnym charakterze. Z szerokiego ich wachlarza wybija się zdecydowanie, moim zdaniem, „Zagrożenia i wypaczenia życia zakonnego”, która wyszła spod pióra Dom Dysmasa de Lassus’a Przeora Wielkiej Kartuzji.* Tytuł informuje nas, że książka zaadresowana jest do osób zakonnych. Z tekstu umieszczonego z tyłu okładki dowiadujemy się, że powstała na skutek ujawnienia wielu nadużyć w zakonach i innych wspólnotach osób konsekrowanych. To prawda. Jednak tematyka poruszana przez francuskiego mnicha jest szeroka. Nie wyczerpuje się bynajmniej na temacie skandali oraz sprawach dotyczących wyłącznie zakonników. A to sprawia, że z jej lektury odniesie wiele pożytku każdy wierzący:

*Dom Dysmas de Lassus szerszemu gronu czytelniczemu znany jest z współtworzonej z kard. Robertem Sarahem oraz Nicolasem Diatem książki „Moc milczenia”.

Ojciec Dysmas de Lassus, przeor Wielkiej Kartuzji […] poruszony skandalami, które dotknęły wspólnoty życia religijnego, postanowił poszukać w teologii, duchowości monastycznej i psychologii lekarstwa na zadane rany. Wraz z zaproszonymi współpracownikami analizuje, jakie zagrożenia i wypaczenia mogą się pojawić w formacji i późniejszym życiu zakonnym oraz do czego mogą prowadzić. Pokazuje również jak ich uniknąć.”* (Jakub Kołacz SJ, https://wydawnictwowam.pl/prod.zagrozenia-i-wypaczenia-zycia-zakonnego.30217.htm?sku=86561, [dostęp: 27.01.2023r.])

O jakie zagrożenia chodzi?

Nie sposób oczywiście w tym artykule pisać o wszystkich tematach omawianych przez przełożonego kartuzów. Zdecydowałam się pominąć tematykę związaną ściśle ze współczesnymi skandalami w Kościele. Wyłuskałam natomiast wątek traktujący o jednym z zagrożeń na drodze życia duchowego, który dotyczy wszystkich chrześcijan, niezależnie którą drogą powołania idą.

Powróćmy w tym miejscu do poruszającego wyznania św. Pawła „Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20) Zainteresował mnie fragment książki de Lassus’a, w którym omawia on ten właśnie werset. I możemy zaczerpnąć od niego wiedzę, w jaki sposób niewłaściwa interpretacja tego fragmentu Biblii może zniszczyć życie nawet najbardziej gorliwego chrześcijanina.

Jedno z zagrożeń polega na tym, że piękna maksyma św. Pawła, będzie przez adepta drogi duchowej rozumiana w sposób następujący: „Nic nie jesteś wart, trzeba cię całkowicie usunąć, aby twoje miejsce zajął Chrystus”.*(Dysmas de Lassus, Przeor Wielkiej Kartuzji, Zagrożenia i wypaczenia życia zakonnego, WAM 2022, s.228.)  I chociaż taka interpretacja myśli Pawłowej pochodzi z protestantyzmu, od Marcina Lutra, w jakiś jednak sposób zdołała się zakorzenić w umysłach wielu tych, którzy podjęli Boże zaproszenie do zjednoczenia z Nim w łonie i Tradycji Kościoła Katolickiego. Według Lutra bowiem człowiek na skutek grzechu jest totalnie zepsuty. Zasługi Jezusa nas co prawda usprawiedliwiają i okrywają naszą bezgraniczną nędzę, niczym płaszcz, ale tylko – niejako – od zewnątrz, bo w swojej istocie człowiek tak jak był, nadal pozostaje zepsuty.

Dusza na balu przebierańców

Takie myślenie o grzeszności człowieka przywołuje mi skojarzenia z balem przebierańców: ubieramy się w strój króla czy królowej, ale to nie sprawia, że istotnie stajemy się wówczas osobami o takiej wysokiej roli społecznej. A przecież naszym najgłębszym powołaniem jest przemienienie, a nawet – przebóstwienie dzięki zjednoczeniu z Chrystusem Bogiem-Człowiekiem, a nie tylko okrycie szatą łaski „od zewnątrz”.

Wyrzeczenie czy niszczenie człowieczeństwa

Skoro więc człowiek jest dogłębnie, beznadziejnie zepsuty, to rzeczywiście, nie pozostaje nic innego, jak, w ramach drogi duchowej, całkowicie go usunąć, ażeby mógł w Nim żyć Chrystus. Dokonuje się to m. in. poprzez wyrzeczenie się siebie. Niezmiernie łatwo można pomylić zdrowe wyrzeczenie się siebie z procesem degradacji swojej własnej osoby.
Możemy się bowiem czasem w Kościele spotkać z takim podejściem „pedagogicznym”, że w ramach „troski” o to, aby osoba nie wpadła w pychę, kwestionuje się jej wszystkie zalety, dary, wszystko to, czym jest.*(Tamże, s. 229) Oczywiście – pokora jest niezbędna, ale raczej jako głęboka świadomość, że wszystko w nas jest dziełem łaski i darem Boga, a nie niszczenie obdarowania Bożego w ramach zabiegania o tę cnotę. I prowadzi się takiego nieszczęśnika w kierunku tłamszenia tychże wartości, negowania ich. Nie może on już tych wartości nie tylko rozwijać, ale również służyć nimi bliźnim. Takie rozumienie wyrzeczenia i pokory naprawdę ma swoje miejsce w Kościele! I to niejednokrotnie w ramach instytucji bardzo szanowanych: kierownictwa duchowego, formacji, a także we wspólnotach gromadzących osoby świeckie. To zjawisko może się pojawiać wszędzie tam, gdzie człowiek spragniony Boga powierza się innemu w przekonaniu, że ten drugi jest autorytetem i w zaufaniu, iż prowadzi go drogą pewną i bezpieczną do wymarzonego celu. Środkiem do niego jest niszczenie człowieka, po to, aby w wytworzoną w ten sposób pustkę zstąpił Chrystus i Jego dary, wobec których przecież wszystkie inne wartości to tylko śmieci (por. Flp 3, 8-9). Stwierdzenie to na pewno obiektywnie jest prawdziwe, skoro znalazło się w Piśmie Świętym potwierdzone autorytetem nie tylko św. Pawła Apostoła, ale i Kościoła. Jednak należy to wszystko rozumieć w sposób właściwy: czy bowiem cel uświęca środki?

Ofiara wynika z miłości znacznie bardziej niż miłość z ofiary. Duchowość ogołocenia szybko staje się niezdrowa, jeśli nie jest dostatecznie oczywiste, że ogołocenie ukazuje miłość, ale jej nie stwarza. Aby powiedzieć Umiłowanemu, że jest On dla nas wszystkim, uwalniamy się od tego, co jest zbędne i co nie jest Nim. Okazując miłość w konkretnej rzeczywistości, nadając jej spoistość, aby nie pozostała na poziomie pięknych słów, wyrzeczenie pomoże jej wzrastać nada jej pewien niezbędny wymiar, ale jej nie zrodzi. Ujmując rzecz prosto: chęć odkrycia miłości przez wyrzeczenie, ogołocenie, pustkę, czy ofiarę to jakby zaczynanie od końca.

Dla św. Pawła piszącego, że wszystko oprócz Chrystusa to śmieci, oznaczało to tyle, że już naprawdę znał Chrystusa, był z Nim zjednoczony. I wobec absolutnej wartości Osoby Syna Bożego wszystko co ziemskie zblakło i nie miało żadnego powabu. I gotów był Apostoł Narodów wyrzec się dosłownie wszystkiego, nawet życia na ziemi. Św. Paweł jednakże naprawdę tak przeżywał więź z Chrystusem. Tak wielka miłość do Niego stanowiła prawdę jego życia – nie były to tylko piękne słowa czy duchowe marzenia i wzdychania! Natomiast sytuacja odwrotna – gdy człowiek nie poznał aż tak głęboko Chrystusa, kiedy nie został jeszcze tak mocno pociągnięty przez Jego Miłość i Piękno, a ma się wyrzec wszystkich ziemskich wartości naraz – nie zostanie bez poważnych konsekwencji. Takie to myślenie nie dość, że mija się z prawdą o naszej godności, to jeszcze ma zgubne skutki dla psychiki człowieka. Bowiem bez zdrowego szacunku do samego siebie nie można nie tylko normalnie funkcjonować, a tym bardziej osiągnąć pełni człowieczeństwa i co za tym idzie również i – szczęścia. * (Tamże s.228) Niestety, nader często zdarza się, że pustka wytworzona poprzez niszczenie samego siebie zionie śmiertelnym chłodem i prowadzi osobę zamiast do zjednoczenia z Bogiem do – zniechęcenia, depresji, acedii. * (Tamże, s. 226)

Unicestwianie siebie może również prowadzić – paradoksalnie – do kryzysu wiary: w jaki sposób nicość i pustka może wejść w relację z Bogiem? Jak mogę widzieć kochającego Ojca w Bogu, który zdaje się traktować wszystko co stanowi moją osobę jako nic nie wartą, jak śmiecia, do tego stopnia, że chciałby mnie wyrzucić, zająć moje miejsce i kochać zamiast mnie – samego Siebie? * (Tamże, s.229) Rodzi to uzasadniony niepokój: jaki obraz Boga może sprowokować takie myślenie? Czy nie przypomina niekiedy rodziców jakże, niestety, wielu z nas, którzy zamiast kochać nas jako jedynych i niepowtarzalnych, traktowali jak jakąś projekcję niespełnionych marzeń o samych sobie? A tępili i tłamsili wszystko to, co było rzeczywiście naszymi indywidualnymi cechami, które po prostu im się nie podobały. Przyznaję, że na samą myśl o takim Bogu, który miałby mnie traktować w ten sposób, dostaję gęsiej skórki. Jeżeli tego rodzaju „dobra nowina” mieszka gdzieś podskórnie w świadomości tak wielu chrześcijan, to trudno się dziwić, że tak masowy staje się odpływ wiernych z Kościołów, brak zainteresowania wiarą, czy wręcz nienawiść do niej. Sądzę, że może być to jeden z czynników, których zapewne jest wiele i zostały też już zapewne szeroko opisane. Ostateczną konsekwencją takiej drogi niszczenia siebie będzie nawet całkowita utrata wiary oraz porzucenie drogi życia duchowego, czy nawet powołania do wyłącznej służby Panu w Kościele – w wypadku życia kapłańskiego lub konsekrowanego.

Królewski trakt zawierzenia Bogu

 Może się jednak zrodzić pytanie: czy w takim razie osoba idąca drogą ku zjednoczeniu z Bogiem ma w ogóle zrezygnować z wyrzeczenia, skoro jest ono takie niebezpieczne? Absolutnie – nie! Na pewno jest miejsce na wyrzeczenia podejmowane z własnej inicjatywy lub z inspiracji osoby, która nam towarzyszy duchowo. Przy poważniejszych zamiarach w tej materii zawsze musi się to dokonywać w klimacie rozeznawania i w posłuszeństwie. Także i św. Teresa nigdy nie polecała praktykować umartwień dla nich samych, ale stosować je z gorliwością i roztropnością łącznie oraz w duchu posłuszeństwa.

 Jednak zdecydowanie najważniejsze byłoby dać się prowadzić Bogu, żeby On czynił ze mną, co zechce. Pozwolić się Jemu kształtować poprzez osoby i wydarzenia, których sami sobie nie wybieramy. To właśnie „królewski trakt” * (Tamże, s. 226) zawierzenia Bogu. Jest to droga całkowicie bezpieczna, ponieważ tylko On sam wie, co jest dla nas dobre: co nas oczyści i uświęci, a co nas zmiażdży. Nawet jeśli zostaniemy przez Pana zaproszeni do przyjęcia krzyża cierpienia (choroba, śmierć bliskiej osoby lub porzucenie przez nią, rzucane na nas oskarżenia i lekceważenie), którego nie szukaliśmy, to możemy w tym w pełni powierzyć się Panu. Skoro On to wszystko dopuścił, wskaże na pewno dalszą drogę, choć wydaje się nam, że to już koniec.

Najczęściej jednakże te Boże oczyszczenia dotyczą rzeczy małych, codziennych, którymi trudno się chwalić nawet przed sobą samym. Przykłady można by mnożyć bez końca: ciężar codziennych obowiązków, konieczność współpracy z osobami, których nie cierpię, od tygodnia leje jak z cebra, współsiostra prosi o przysługę, która jest dla mnie trudna, boli mnie głowa, a trzeba iść komuś z pomocą, nie pochwalono mnie za owoc pracy, który uznałam za tak wspaniały! * (Jako mistrzyni tak rozumianego wyrzeczenia zasłynęła nasza karmelitańska święta Teresa od Dzieciątka Jezus. Odsyłam do jej Rękopisów autobiograficznych.) Nie ma tu również żadnego miejsca na rozwój pychy, a mamy pewność, że to działanie Boga, który właśnie przycina swą winnicę, by wydała obfitszy owoc. Istotne jest przyzwolenie na prowadzenie Boga, który mnie nieskończenie kocha i jeśli coś bolesnego w moim życiu dopuszcza, to ufamy, że dla naszego dobra. Nie zaś – unicestwianie siebie samego za pomocą decyzji naszej, czy też tych, którym podlegamy!

Jesteście świątynią Boga

 „Nie lękajcie się! Otwórzcie, a nawet, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!” – z mocą nawoływał św. Jan Paweł II już w dniu inauguracji Jego pontyfikatu. I choć przede wszystkim słowa te były skierowane do przywódców politycznych, to z pewnością każdy może odnieść je osobiście do swojego życia, bo wiele jest w nas lęku przed bliską więzią z Bogiem właśnie z powodu obaw, że ta relacja doprowadzi do naszego totalnego unicestwienia. Lekarstwem na ten lęk mogłaby się stać właśnie prosta droga zawierzenia oraz aktywna, ale właściwie rozumiana praca nad sobą. Taka praca nad sobą nie polegałaby na niszczeniu siebie, ponieważ Bóg nas tak umiłował, że przez chrzest święty zamieszkuje w nas Trójca Święta, czyniąc nas świątynią swojej chwały, synami Bożymi, i oblubienicami Chrystusa. Dlatego też:

Nie ulega wątpliwości, że ta świątynia musi zostać opróżniona z tego, co ją wypełnia, z wołów, gołębi i zmieniających pieniądze, ale nie chodzi tu przede wszystkim o to, by się wyzbyć samych siebie, ale raczej by wyzbyć się wszystkiego, co nie jest nami, pod warunkiem, że właściwie rozumiemy, co tutaj znaczy my: my jako Boży obraz, który wyszedł z rąk Stwórcy, my ze wszystkimi darami naturalnymi i nadprzyrodzonymi, którymi nas obdarował. Bóg chce w nas zamieszkać, a nie zająć nasze miejsce. Chce uczynić tę świątynię godną swojej chwały:

Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście (1 Kor 3, 16-17)

Czyż można wyobrazić sobie większą godność od tej, którą już otrzymaliśmy od Boga? Dlatego też nie mamy prawa do tego, aby niszczyć samych siebie, bo jesteśmy świątynią i wyłączną własnością samej Trójcy Św.

ADORACJA

ADORACJA

Wśród różnych form modlitwy, jedną z bardziej popularnych jest adoracja eucharystyczna. Praktykowało ją wielu świętych, również wielu współczesnych znawców życia duchowego podpowiada, że warto ją podjąć. Jednak kiedy już siadamy czy klękamy przed Najświętszym Sakramentem często nie wiemy, co dalej? W poniższym tekście pragnę zwrócić uwagę czytelników na niektóre problemy, jakie mogą pojawić się wówczas, gdy na poważnie podejmiemy modlitwę adoracji. Oczywiście są to tylko wybrane zagadnienia. Mam nadzieję jednak, że nie są Państwu obce, a więc, że uświadomienie sobie różnych mechanizmów z omówionego obszaru pomoże w owocnym przeżywaniu adoracji. Z serca tego życzę!

ADORACJA

Kiedy dzisiaj słyszymy słowo „adoracja”, nasze myśli spontanicznie biegną do wnętrza Kościoła, w którym na ołtarzu lub w specjalnym miejscu przeznaczonym do tego celu, w otoczeniu wpatrzonych w Niego wiernych, znajduje się Najświętszy Sakrament… Moja wypowiedź będzie koncentrowała się właśnie na adoracji eucharystycznej, a w szczególny sposób na różnych zmaganiach, wątpliwościach i trudnościach, które mogą pojawić się podczas praktykowania tej formy modlitwy. Zanim jednak przejdziemy do tematu warto chyba uświadomić sobie, że sama adoracja jest czymś zdecydowanie głębszym, niż tylko modlitewną formułą. Jest wewnętrzną postawą najbardziej odpowiednią wobec Boga, i tak naprawdę tylko Jemu należną. To postawa uwielbienia, uniżenia i zachwytu wobec Tego, który przewyższa nas pod każdym względem. Rodzi się z prawdy – to nie sztuczne poniżanie się zmusza nas do tego, by paść na kolana. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy:

Adoracja jest zasadniczą postawą człowieka, który uznaje się za stworzenie przed swoim Stwórcą. Wysławia wielkość Pana, który nas stworzył, oraz wszechmoc Zbawiciela, który wyzwala nas od zła. Jest uniżeniem się ducha przed „Królem chwały” (Ps 24, 9-10) i pełnym czci milczeniem przed Bogiem, który jest „zawsze większy”. Adoracja trzykroć świętego i miłowanego ponad wszystko Boga napełnia nas pokorą oraz nadaje pewność naszym błaganiom.

Dlatego adoracja jest niejako podstawą wszelkiej modlitwy – jest:

pierwszym aktem cnoty religijności. Adorować Boga oznacza uznać Go za Boga, za Stwórcę i Zbawiciela, za Pana i Mistrza wszystkiego, co istnieje, za nieskończoną i miłosierną Miłość. „Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz” (Łk 4, 8) mówi Jezus, powołując się na Księgę Powtórzonego Prawa (Pwt 6, 13).

Świadomość tego kim jestem ja, a Kim jest Ten, przed którym staję, w naturalny sposób kieruje naszym ciałem, uczuciami i myślami, sprawiając, że spontanicznie rodzi się w nas pragnienie trwania w Bożej obecności właśnie w postawie adoracji. Czemu zatem tak trudno nam doświadczać tego podczas wystawienia Najświętszego Sakramentu? Jak dotrzeć do tego miejsca w nas, które jest prostym uwielbieniem Boga w duchu i w prawdzie?

Patrz na tego, który patrzy na ciebie …

W ten sposób zapraszała do modlitwy swoje siostry św. Teresa od Jezusa – nasza Święta Matka, jak ją w Karmelu nazywamy. Wydaje się, że nic prostszego? Ale spróbujmy zrobić takie doświadczenie, aby przez tyle czasu, ile uda nam się wytrzymać, patrzeć na kogoś, kto patrzy na nas… W ciszy, bez słów… Jeśli ktokolwiek z Państwa próbował, na pewno pamięta uczucie zagubienia, odsłonięcia, pragnienie uczynienia czegoś i świadomość, że właśnie akurat nic czynić nie mieliśmy… Uff! Pisząca te słowa oblewa się zimnym potem na samo wspomnienie. Oczywiście każdy z nas jest inny, więc być może każdemu z Państwa coś innego wybiłoby się na plan pierwszy, gdybyście mieli okazję wzięcia udziału w opisanym doświadczeniu. Warto więc spróbować je przeżyć, aby poobserwować własne reakcje, aby – być może z niemałym zaskoczeniem – odkryć źródło swoich modlitewnych porażek. Bo chociaż na modlitwie stajemy przed Bogiem a nie przed człowiekiem, to jednak stajemy przed Nim my, zwykli ludzie i chcąc nie chcąc robimy to tak samo, jak zawsze, kiedy z kimś się spotykamy. Założenie jest proste – umawiam się z jedną osobą, że tyle, ile damy radę, będziemy patrzeć na siebie z życzliwością, rejestrując, co dzieje się w naszych uczuciach i myślach. Naturalnie opisane ćwiczenie nie tylko może pomóc nam w lepszym zrozumieniu, na czym polega część problemów z adoracją. Może również uświadomić, jakie korzyści wynosimy z jej praktykowania. Bo z jednej strony jest coś trudnego w takim patrzeniu na kogoś. Ale każdy, kto pozwoli sobie na nie szybko się przekona o rodzącej się bliskości z drugim człowiekiem. Bez problemu odsłoni się przed nim również zmiana w jego odniesieniu do samego siebie – jakże wzrasta nasze poczucie własnej wartości, kiedy ktoś kieruje na nas swoje życzliwe spojrzenie! Któż z nas nie marzy o bliskości, która jest bezpieczna, w której możemy doświadczyć przyjęcia, podarować i otrzymać miłość?

Bliskość

To właśnie ona paradoksalnie może być główną przeszkodą w adoracji. Z jednej strony potrzebujemy jej przecież, niemal jak powietrza. Z drugiej… czyż nie jest przerażająca? A Bóg jest wierny swoim słowom. Skoro powiedział, że pozostanie z nami do końca świata, to naprawdę z nami jest. I w Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy:

Istnieje głęboki sens w tym, że Chrystus chciał pozostać obecny w swoim Kościele w ten wyjątkowy sposób. Skoro w widzialnej postaci miał On opuścić swoich, to chciał dać nam swoją obecność sakramentalną; skoro miał ofiarować się na krzyżu dla naszego zbawienia, to chciał, byśmy mieli pamiątkę Jego miłości, którą umiłował nas aż „do końca” (J 13,1), aż po dar ze swego życia. Istotnie, będąc obecny w Eucharystii, pozostaje On w tajemniczy sposób pośród nas jako Ten, który nas umiłował i wydał za nas samego siebie. Pozostaje obecny pod znakami, które wyrażają i komunikują tę miłość.

Tylko, że my bardzo często zupełnie nie potrafimy być sami ze sobą, a przez to tak trudno nam podejść do Niego nawet wtedy, gdy wiemy, że na nas czeka po to, aby być z nami blisko. Może zresztą nie tylko o bycie samemu ze sobą chodzi, lecz i o samo bycie właśnie. Z jednej strony bowiem narzekamy na przeładowanie działaniami. Ale z drugiej strony, pozostawieni bez działania tracimy jakby grunt pod nogami. Po prostu być? Tak bezczynnie? Ale jak to wykonać? Nagle okazuje się, że jest nam niewygodnie, że trzeba się jakoś umościć, ale w sumie nie wiadomo jak. Ciągłe patrzenie w Najświętszy Sakrament też się nie sprawdza. Czy wolno zamknąć oczy? Poza tym nieustannie ktoś wchodzi lub wychodzi… Może z oddali ale jednak stale dobiegają jakieś dźwięki, które rozpraszają… Przeszkadza nam również to… czego nie ma! Najświętszy Sakrament zazwyczaj po prostu stoi na ołtarzu. Nie zmienia się, nie rusza, nie atakuje nagle jakąś mrożącą krew w żyłach informacją, która skutecznie przyciąga uwagę… Obecność Chrystusa, choć rzeczywista i prawdziwa, daje się dotknąć tylko przez wiarę – to zupełnie inny rodzaj kontaktu niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Choćby wówczas, gdy siadamy przed ekranem telewizyjnym, czy ekranem komputera, na które też się patrzy. Mówi się przecież o współczesnym człowieku, że adoruje ekran… Kiedy jednak patrzymy w telewizor czy oglądamy coś w komputerze rzeczywistość tam przedstawiona wciąga nas i dzięki temu po raz kolejny możemy się oderwać od tego co w nas. Chociaż siedzimy bez ruchu, w naszym umyśle rodzi się fikcyjne poczucie działania. Natomiast kiedy stajemy przed Bogiem, światło Jego obecności niemal bezlitośnie odsłania przed nami nas samych. Może więc nasze zwracanie uwagi na wszelakie zewnętrzne szczegóły jest tak naprawdę lękiem przed tym, co kryje się w naszych duszach? Dłuższe pozostawanie bez ruchu i – co dla niektórych może być nawet gorsze – bez słów, jest jak klucz do puszki Pandory. Otwiera nas na wszystko, co znajduje się w naszym umyśle i uczuciach. Konfrontuje nas ze sobą – a tego bardzo często zwyczajnie nie lubimy. Nagle odsłania się przed nami inny świat – chaos naszych wewnętrznych przeżyć, huk niewypowiedzianych zdań, zalewający nas ocean emocji z przerażeniem i złością na czele… Wszystko to zdaje się być jak potężna wichura, która co chwilkę podrywa nas z krzesła czy ławki domagając się zrobienia czegoś. Jak to wytrzymać? Nauczeni zajmować się tym, co na zewnątrz, czasem nawet nie potrafimy rozpoznać w tych wszystkich myślach siebie. Rozpoznać prostego faktu – to są tylko moje myśli, moje uczucia… Nie muszę nic z nimi robić. Cała ta szalejąca rzeczywistość jest po prostu częścią mnie i to w większości dość powierzchowną. Kiedy próbujemy ją opanować lub pominąć, zamiast spokojnie pooglądać i pozwolić jej odejść tracimy możliwość wejścia na głębię. Tracimy możliwość bliskiego spotkania!

On na nas patrzy

No i jest jeszcze ta świadomość, że On patrzy na mnie i to wszystko widzi. Często nie mamy doświadczenia bycia oglądanym bez oceny czy krytyki. Nie mamy doświadczenia bycia wobec drugiego, który kocha i dlatego patrzy na nas z życzliwością, z zainteresowaniem. Chcąc nie chcąc nasze ludzkie doświadczenia przerzucamy na Boga, zapominając, że On jest Inny niż wszyscy, których dotąd spotkaliśmy. Właśnie dlatego tak bardzo potrzebna jest nam wiedza o nas samych i o tym, co nosimy w naszych sercach. Bez niej bowiem nie bylibyśmy w stanie rozeznać tego, co dzieje się podczas modlitwy. Odróżnić naszych własnych wyobrażeń o Bogu, o Jego łasce i działaniu, od rzeczywistej obecności Boga. Jak często np. wydaje nam się, że Bóg milczy? Myślimy tak nawet wówczas, kiedy na adoracji stoimy twarzą w Twarz z wcielonym Słowem Boga. Takich paradoksów jest zresztą więcej, a odkrywanie ich przez konfrontację naszych myśli o Bogu, naszych uczuć i przekonań z obiektywną rzeczywistością jest jednym z dobrodziejstw adoracji. Dotyczy to również tych, którzy nie mają problemów z długim siedzeniem przed Najświętszym Sakramentem. Wyposażeni w naturalną umiejętność wyłączania myślenia, mogą godzinami wpatrywać się w jakiś punkt, mylnie przekonani o swojej głębokiej kontemplacji. Tymczasem prawdziwość modlitwy weryfikuje życie, a jej pierwszym owocem jest przemiana odniesień do bliźnich. Jeśli ich trwanie na adoracji nie nasącza miłością ich myśli, słów i czynów, to trzeba zadać pytanie kogo lub co adorują…

Prawda wyzwala

On tu jest naprawdę. Żywy, prawdziwy Bóg, który tęskni za spotkaniem ze swoim stworzeniem. Który poprzez wszystko stara się doprowadzić nasze skołatane serca do zanurzenia w życiodajnym Sercu Jezusa. Przenika nas i zna, czy o tym wiemy i to akceptujemy, czy nie, ale pragnie, abyśmy mogli czuć i doświadczać dobra, które płynie z modlitwy i świadomego przebywania w Bożej obecności. To, czego potrzebujemy, aby słowo o Jego miłości do nas stało się ciałem w nas, to czas. Bóg daje nam go z całą hojnością. Przyjmijmy ten dar, adorujmy Boga trwając przed Najświętszym Sakramentem!

Artykuł ukazał się w numerze czasopisma "Manreza" (2/2023), kwartalnika poświęconego duchowości. Tematem wiodącym tego wydania jest "Wprowadzenie do modlitwy". Zachęcamy do zajrzenia na: manreza.pl

I JESZCZE O MAŁYM KSIĘCIU

I JESZCZE O MAŁYM KSIĘCIU

Mały Książę i dziecię Jezus

Dlaczego Bóg stał się człowiekiem?

To pytanie zajmowało najtęższe umysły teologiczne i jest tak do dziś. Można i trzeba je postawić bardzo osobiście: dlaczego Bóg stał się człowiekiem dla mnie? Albo raczej: po co, w jakim celu Bóg stał się człowiekiem dla mnie.

Powiastka filozoficzna Antoine de Saint- Exupery’ego „Mały Książę” jest symboliczna, metaforyczna i posiada przesłanie, które można odczytać na wielu płaszczyznach, również duchowej. Ośmielę się powiedzieć: chrystologicznej, ponieważ nic, co dotyczy człowieka, nie jest obce Bogu, który stał się człowiekiem w Jezusie Chrystusie. Takie odczytanie może być inspirujące – było takim dla mnie.

Mały Książę jest dzieckiem – ma oczy dziecka, dziecięcy słuch i wyobraźnię, dziecięcą wrażliwość, dziecięcą duszę. Jest na progu życia, doświadczenia świata, ludzi, relacji z nimi, a także samego siebie w odniesieniu do tego wszystkiego, co na zewnątrz. Wszystko jest świeże, nowe, wydarza się „pierwszy raz” i budzi zdumienie, zadziwienie, pozwala na zdobywanie doświadczeń, które są troskliwie składane w dziecięcym sercu. Każdy z nas takim był. Każdy z nas, będąc dziś dorosłym nosi w sobie dziecięcą ojczyznę pierwszych zadziwień i pierwszych doświadczeń, z których snuła się potem nić naszego życia. I być może to, co w nas najlepsze, najtrwalsze i najowocniejsze, jest zasadzone właśnie na tym gruncie, choć teraz jest on pokryty kurzem lat i zebranych doświadczeń.

Bóg, który przyszedł na ziemię, przyszedł jako dziecko. Narodził się z Maryi Dziewicy, był niemowlęciem. Jak pisał o tym Charles Peguy, wkładając w usta Boga Ojca:

„mój Syn bywał czułym niemowlęciem; dziecięctwem, pączkiem, obietnicą, zobowiązaniem; zarysem; źródłem; początkiem odkupiciela; nadzieją na zbawienie, nadzieją na odkupienie”.

Poddał się prawom ludzkiego wzrostu jako dziecko i zakosztował świata swoją dziecięcą duszą. Jezus zbawił nas przez swoje święte człowieczeństwo, a więc i swoje dziecięctwo. Dlatego wsłuchując się w metafory zawarte w „Małym Księciu” odnajdziemy ślady, które mogą nas poprowadzić w głąb naszego pytania. Dlaczego, po co Bóg stał się człowiekiem dla mnie? Proponuję trzy ślady.

Szukam przyjaciela

Spotkanie Małego Księcia z Pilotem na pustyni jest tajemnicze i nagłe. Mały Książę „spada z nieba” – wyrusza w podróż, przekracza bezpieczną przestrzeń bycia u siebie. Przybywa ze „swojej planety”, którą nosi w sercu i której obecność i klimat stanowi dla niego punkt odniesienia. Każda osoba jest dla niego „inną planetą” i niestety, okazuje się zamkniętą w sobie, nastawioną na potwierdzanie siebie i niedostępną w spotkaniu: Król – w każdej napotkanej osobie widzi poddanego… Próżny – wielbiciela… Geograf – badacza… Podobnie Jezus, wyrusza ze swojej ojczyzny, jaką jest Trójca – Miłość i szuka osoby… Jest Całkowicie Inny i tylko w ten sposób może być spotkany.

Na Ziemi znajduje Pilota, który otwiera się na spotkanie z Małym Księciem. Dlaczego? Jak to możliwe? Otóż Pilot znalazł się w szczególnie trudnej sytuacji – jego życie i rola życiowa „nie funkcjonują” – samolot jest zepsuty, nie daje się naprawić; wylądował na pustyni, kończy mu się zapas wody i żywności. Znikąd pomocy, żadnej perspektywy. Klęska, nieprzewidziana życiowa pauza, impas, kryzys. Właśnie to stanowi szczelinę, właśnie ta kruchość otwiera na coś nowego. Na ryzyko przygody, jaką jest spotkanie z Drugim – z Małym Księciem. Co daje mu to spotkanie? Czy Mały Książę ułatwia mu życie, daje ulgę w trudnościach, naprawia to, co nie funkcjonuje? Bynajmniej. Najpierw staje się intrygującą obecnością, nawet nieco kłopotliwą wobec „poważnych problemów” – zajmuje czas i uwagę, odciąga od nich. Jednak jego opowieści zaczynają budzić coś, co daje inne pokrzepienie. Jego sposób myślenia otwiera przestrzeń, jakiej wcześniej nie można było odczuć i poznać. „To, co upiększa dom, gwiazdy, pustynię, jest niewidzialne… Szukać należy sercem…”.

Bóg stał się Emmanuelem – Bogiem z nami – nie po to, aby coś zmienić, ale po to , aby dać nam swoją obecność i towarzyszyć nam, podzielić się swoim istnieniem, sposobem myślenia, widzenia, odczuwania, kochania… Nie naprawia za nas naszych zepsutych spraw i nie ujmuje trudu wędrówki, ale jest obecny, jest bliski, dzieli z nami wszystko. A to o wiele więcej. Wchodzi przez szczelinę naszej kruchości, niewystarczalności, kryzysu – taka mała szczelina wystarczy, ponieważ On jest pokorny i mały. Szuka nas. Szuka przyjaciela.

Stworzyć więzy

Potrzebny jest czas. Tylko w czasie można poznać, można oswoić to, co poznajemy, przybliżać się do siebie krok po kroku i „każdego dnia siadać trochę bliżej”. Aby w końcu to, co się oswoi stało się wyjątkowe, jedyne na świecie, niepowtarzalne, ponieważ właśnie temu oddaliśmy czas, uwagę, troskę, słuchanie. I istnieje nam tylko znany rytuał bycia dla siebie nawzajem, w którym milczenie, spojrzenie, gest, słowo brzmią na przemian w niepowtarzalnej melodii znaczeń, życia, miłości – i są pokarmem duszy.

Takie spotkanie, oswajanie, budowanie więzi z Całkowicie Innym – Bogiem, to modlitwa. Nie jest już abstrakcją, ale „ma ciało”, ponieważ nasz Przyjaciel Jezus stał się człowiekiem. Spotykamy Go właśnie w przestrzeni Jego człowieczeństwa. „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu… ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś temu wiele czasu… Stajesz się odpowiedzialny za to, co oswoiłeś… Oswoić znaczy stworzyć więzy…”

Pamiętać

Pamięć uobecnia to, co nieobecne. Przywołuje to, co minęło. Przechowuje w nas spojrzenia, gesty miłości. „To, co mnie wzrusza najmocniej w tym śpiącym królewiczu, to jego wierność dla kwiatu, to obraz róży, który świeci w nim jak płomień lampy nawet podczas snu…” To, czym żyjemy w naszym wnętrzu daje nam wielką siłę i radość albo też mocno przygniata i osłabia. Jeżeli jest to miłość, przyjaźń, jeżeli przechowujemy w sercu twarz i spojrzenie przyjaciela, dobre słowo, które ostatnio usłyszeliśmy, wzruszający obraz czułości ludzkiej lub piękna kwiatu – i tysiące tym podobnych rzeczy i spraw, to one poprowadzą nas do źródła, które daje odpoczynek, bo wszystkie wypłynęły właśnie z niego. Z Boga, który jest miłością, Boga, który stał się człowiekiem, aby przywrócić nam pamięć, wrażliwość, smak człowieczeństwa.

Pamiętanie jest też troszczeniem się. Aby piękno nie minęło bez zachwytu, okruch dobroci – bez wdzięczności, a gest miłości – bez wewnętrznego wzruszenia. W tym dusza umacnia się, czerpie pokarm i rozkwita. Ponieważ to, czego szukamy, za czym gonimy zmęczeni „może być ukryte w jednej róży lub w odrobinie wody… Woda, której dałeś mi się napić, była jak muzyka. Z powodu bloku i liny… Przypominasz sobie… była tak dobra.”

Każdego roku uobecniamy tajemnicę Dziecięctwa Jezusa, tego, że zaczął być człowiekiem. Uczynił to dla nas. Właśnie dla nas. Aby przywrócić nam wrażliwość, zdolność zadziwienia, radości, pamiętania o tym, co dobre i piękne, smak człowieczeństwa. Przyszedł obdarzyć nas przyjaźnią i więzią, włączyć nas, ludzi, w swoje Boskie życie.

BLIŻEJ

SAVE_20221026_065155

BLIŻEJ

Kochani Przyjaciele Wspólnoty i Ci, którzy tu zaglądacie,

Nasza S. Estera jest bliska wydania pierwszej płyty ze swoimi kompozycjami, jest to muzyka fortepianowa. 

Na razie jesteśmy jeszcze w fazie realizacji i szukamy wsparcia na ten cel.  Przed nami jeszcze profesjonalna obróbka dźwięku i tłoczenie płyt.

 

Pomysł jest realizowany we współpracy z wieloma osobami: Nagrania źródłowe mogły powstać dzięki życzliwości Ks. Pawła Rąbcy, który użyczył nam swojego profesjonalnego sprzętu. Fundacja „Spotkajmy się pod Jerycho” pomogła nam nieodpłatnie w nakręceniu filmu, który możecie obejrzeć powyżej. Fundacja Barnaby i środowisko Galilei oraz Szkoły Biblijnej Archidiecezji Gdańskiej, będą płytę produkować i sprzedawać.

 

Wszystkim zaangażowanym osobom jesteśmy bardzo wdzięczne. Same nie mogłybyśmy tego zrobić.

Jeśli możecie, wesprzyjcie tę naszą produkcję na: zrzutka.pl 

 

Dochód ze sprzedaży płyty ma zostać przeznaczony w całości na dokończenie budowy III Etapu naszego klasztoru. Dziękujemy wszystkim, którzy ten projekt rozpropagują! Liczymy na Was!

Fenomen Karmelu

Fenomen Karmelu

Mistyka…Modlitwa…Tajemnica… Na pewno można by o wiele więcej słów-kluczy odnaleźć, aby choć odrobinę dotknąć tego, co kryje rzeczywistość Karmelu. Fakt klauzury sprawia przecież, że w co bardziej dociekliwych duszach rodzi się pytanie o to, co poza nią…

Powstanie

Historia zakonu, bo mowa o Zakonie Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel, sięga wypraw krzyżowych. Wtedy to grupa pielgrzymów postanowiła zrezygnować z walki zbrojnej na rzecz osiedlenia się na stałe w Ziemi Świętej, by -jako bracia Maryi – poświęcić się modlitwie. Pierwsi karmelici byli zatem pustelnikami, a dokładniej, jak można by to określić, wspólnotą pustelników żyjącą w skupieniu, rozważaniu Słowa, kontemplacji. Za duchowego ojca zakonzawsze uważał proroka Eliasza – ważną dla starożytnego Izraela postać, obdarzoną specyficznym powołaniem. Prorok miał wskazywać Jedynego, Tego, który jest prawdziwym Bogiem. Miał kierować uwagę ludu na Tego Który Jest. Bracia, postanawiając przyjąć dziedzictwo Eliasza, swoim radykalnym wyborem modlitwy wpisali się w wyznaczony przez niego kierunek. Odrzucili wszystko, by poświęcić swoje życie przebywaniu w Bożej obecności. Niestety ataki muzułmanów wymusiły na nich decyzję powrotu do Europy. Oczywiście ten krótki tekst nie rości sobie praw do prezentowania jakiejś wnikliwej analizy historycznej, czy choćby pełnego przedstawienia faktów. Niemniej ten nasz początek zawsze będzie dla nas, żyjących w Karmelu mocnym punktem odniesienia. Dlatego, choć u zarania zakonu nie ma sióstr, warto o nim pamiętać. A kiedy pojawiły się kobiety?

Siostry

Dołączyły do braci gdzieś w okolicy XV wieku. Najpierw były to skupiska pobożnych panien, które korzystały z kierownictwa i duchowości karmelitów. Stopniowo przekształciły się w zorganizowane wspólnoty. Siostry żyły razem chwaląc Boga modlitwą, która zawsze pozostawała w centrum. Klasztory rozrastały się, mniszki zachowywały regułę nadaną wprawdzie przez św. Alberta Jerozolimskiego jeszcze na górze Karmel, ale w jej złagodzonej przez papieża Eugeniusza IV wersji. I tak aż do początku XVI wieku, kiedy to w Hiszpanii, do klasztoru Wcielenia wstąpiła Teresa de Cepeda y Ahumada, późniejsza św. Teresa od Jezusa. Na przykładzie wspólnoty Karmelu Wcielenia można łatwo zrozumieć kierunek, w jakim rozwijała się gałąź żeńska. Sióstr było w nim około 200, część z nich – tych z bogatych domów – żyło sobie dostatnio. Do nich należała też św. Teresa. Inne, te z ubogich rodzin, traktowane były często jak służące. Nieraz przymierały głodem. Mniszki często udawały się do rozmównic, aby spotykać dobrodziejów zakonu, bawić ich pobożną rozmową… Gdzieś zagubił się ideał nakreślony przez eliaszowy radykalizm. Teresa naznaczona jednak była ciężkimi doświadczeniami choroby, lęku przed piekłem, pragnieniem oddania życia  … A przede wszystkim nieustannie odnawiającym się, wewnętrznym wezwaniem do modlitwy. I kiedy wierność skupieniu postawiła sobie za cel, sam Bóg przemienił jej serce tak, by stało się ono Jego mieszkaniem, Jego chwałą. Wzruszające jest wyznanie Teresy, która pragnie zrobić cokolwiek dla Jezusa, którego umiłowała i jako sposób realizacji wybiera wierność podjętym
zobowiązaniom. Chce być taka, by Bóg nie potrafił niczego jej odmówić… Zaczyna się więc Karmel, jaki istnieje do dziś – rodzi go osobista droga nawrócenia, świadomość własnej słabości, kobiecość, przyjaźń – a wszystko to na fundamencie, który może być tylko jeden. Jest nim Chrystus i Jego łaska. Oczywiście w tym samym czasie cały Kościół podejmuje wysiłek nawrócenia. Powstają nowe zakony, różne mniszki podejmują próby reformy własnych zgromadzeń – warto wspomnieć choćby panny benedyktynki w Polsce z matką Mortęską na czele… Do świadomości ogromnej rzeszy ludzi przedarła się chyba jednak głównie reforma Karmelu. Dlaczego? Być może jest to po prostu Boży plan. Zamysł Tego, który nie ma względu na osoby… Ale może też dlatego, że niezwykle płodne okazało się to dzieło. Wydało przecież owoc w postaci tak licznej rzeszy świętych, które na stałe zapisały się w pobożności wiernych. Ich przesłanie, rady, wskazówki i podpowiedzi sprawdzają się w prostym codziennym życiu. Co z tego przetrwało do dziś?

Karmel współcześnie

Dzisiaj wspólnoty karmelu bosego nadal podejmują wyzwanie modlitwy w duchu proroka Eliasza oddając się całkowicie wskazywaniu, że Bóg jest i że jest Bogiem z nami. Osobista relacja to hasło, które jak wspomniałam może być wyjaśnieniem tego, że choć klasztory sióstr przynależą do jednego zakonu, jednak różnią się od siebie. Bo całe wspólnoty – tak jak i pojedyncze mniszki – Jezus oczyszcza i uświęca, prowadząc każdą jej własną drogą i kształtując tak, aby mogła wypełnić swoje własne zadanie. Karmel Słowa Bożego i św. Aniołów jest najmłodszą
wspólnotą w Polsce, ciągle jeszcze dzieckiem nienarodzonym , które pragnie stać się godnym, by w pełni praw oddawać Bogu chwałę pośród innych klasztorów. Żyjemy na wsi, w przepięknej, ubogiej miejscowości o nazwie Sucha Huta, bo zresztą to właśnie specyfika miejsca najbardziej kształtuje i wyznacza charakter każdej wspólnoty. Słowo Boga wciela się… a wierzymy, że całe klasztory, jak i poszczególni wierni są właśnie Jego słowem posłanym do świata, by wzywać go do powrotu do Ojca. Bóg jest i jest Bogiem z nami… Pośród prostej i w swej prostocie przepięknej przyrody, wznoszą się więc pomału mury kolejnego przyczółku walki nie przeciw „krwi i ciału”, lecz przeciw „pierwiastkom zła na wyżynach duchowych”. Na co pragnie wskazać Karmel Słowa? Jak wierzymy Jezus uczy nas, że jest Panem rzeczywistości. Mądrym Ogrodnikiem, który cierpliwie czeka na wzrost swoich ziaren dając im to, czego do wzrostu potrzebują. Uczymy się cierpliwości, powierzenia się Jego miłosnej uwadze i działaniu, zaufania, że pragnie naszego istnienia, że ma dla nas swój plan. To dotyczy naszej wspólnoty, ale i każdej siostry. Każda z nas poddaje się Bogu w zaufaniu, że pragnie On dla nas pełni łaski i pełnej odpowiedzi na swoją miłość. A wszystko to w prostym, codziennym funkcjonowaniu. Jak zatem wygląda nasza codzienność?

Wcielenie

Karmelitański plan dnia to rzeczywistość kryjąca w sobie całą masę paradoksów. Z jednej strony, można by powiedzieć, „gwarantowana monotonia”… Wstajemy o 5.30, potem modlitwa myślna, brewiarz, msza święta… Śniadanie, praca,
modlitwa, obiad… Rekreacja, modlitwa, czytanie duchowe, praca… Brewiarz, modlitwa myślna, kolacja, rekreacja… Na koniec oczywiście modlitwa. I tak codziennie, tylko w niedziele i święta zamiast pracy czas wolny… Ale jest i druga strona – wewnętrzny proces wzrostu, który przez ten plan jest wspomagany. To tak, jakby zanurzyć się w płynącej wodzie, która delikatnym ruchem fal obmywa, wygładza… Taka mistyka codzienności. Choć nie brak w niej i prób wolności. Ma być modlitwa? Ale właśnie jest dzwonek i na furcie pojawia się ktoś, kogo trzeba wysłuchać… Ma być czytanie? Ale trzeba wspólnymi siłami opanować „klęskę obfitości” w postaci owoców do przerobienia, które właśnie – jak to siostry mówią- „przyszły”… Chciałoby się już iść spać, ale z powodu awarii prądu trzeba zadbać o zgromadzenie wody… No i nie brak zabawnych sytuacji – jak chociażby fakt, że kurier od tygodni nie przywozi zamówienia podając, że nikogo nie było w domu…I kiedy dobrze się przyjrzeć ucieka wrażenie monotonii, wypiera je przekonanie, że ciągle coś wyskakuje, że – jak to mówią – nie znasz dnia, ani godziny… Wszystko to jednak ma jeszcze swoiste „drugie dno”. Jest mianowicie obszarem, w którym dokonuje się wstawiennictwo. Bo przecież modlitwa to nie tylko coś intelektualnego. Składa się na nią cała rzeczywistość, w którą uczniowie i uczennice Chrystusa wprowadzają prawa Ewangelii. To właśnie sytuacje przeżywane w duchu naśladowania Jezusa – Jego uczuć, postaw – otrzymują zbawczą moc przemiany. A ofiarowanie ich Bogu w dziękczynieniu i uwielbieniu czyni z nich miejsce spotkania z Jego łaską. Oby rozlewała się ona na cały świat!

Oblubienice Baranka

To właśnie my! Zresztą każda dusza ludzka jest oblubienicą Jezusa. Warto o tym pamiętać, tego uczyła św. Teresa od Jezusa i na to również pragnie i dzisiaj wskazywać Karmel. Jezus jest naszym oblubieńcem! Każdą z nas przysposabia, kształtuje, obdarza indywidualnym wezwaniem, które kryje się w predykatach. Teresa od Jezusa, Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza, Anna od św. Bartłomieja… Właśnie te wezwania wyznaczają tajemnicę naszego powołania. Są jakby nazwiskiem, drogą, szczególnym charyzmatem, misją. Są również wezwaniem do uważności dla tych, którzy spędzają życie po drugiej stronie kraty. Potrzeba bowiem wrażliwego obserwowania działania łaski w nas, by stopniowo przekonać się o tym, jak bardzo „jedynymi” jesteśmy dla Boga. I jak bardzo On sam pragnie być dla nas Jedynym… W szczególny zaś sposób to wezwanie może być drogie sercu kobiet. Czy któraś z Pań czytających te słowa nie pragnęła w życiu niepowtarzalności? Przekonania o swoim wyjątkowym znaczeniu i pięknie? A Bóg, który wlewa w nasze serca wszystkie tęsknoty, czyż nie miałby nam tego darować? Przecież to On jest Twórcą naszej kobiecej, wrażliwej natury! Może rzadko patrzymy na siebie w ten sposób nie rozumiejąc, że „dusza nasza jest jak twierdza, cała z diamentu albo przejrzystego kryształu” . A właśnie jako taką zobaczyła ją kiedyś, dzięki Bożej łasce św. Teresa. Jakże potrzeba dziś świadomości obdarowania, zrozumienia, że przemiana myślenia, inaczej mówiąc metanoia, czyli nawrócenie nie polega na odrzuceniu ludzkiej natury, lecz poddaniu jej działaniu łaski, aby można było osiągnąć jej pełnię. Podążamy przecież drogą, którą szedł nasz Mistrz, Jezus. A wiodła ona od przyjęcia ludzkiej natury poprzez wcielenie, przeszła przez wszystko włącznie z
drogą Krzyża, by ostatecznie dzięki zmartwychwstaniu dopełnić się we wniebowstąpieniu! Naszym przeznaczeniem jest więc zjednoczenie z Bogiem, czego znakiem na ziemi również powinien być Karmel. Ufamy, że jest…

relacje

Kolejnym, ważnym rysem współczesnego Karmelu żeńskiego jest wspólnotowość. Odkrywanie piękna własnej duszy uczy nas bowiem tej prawdy, że siostra stojąca obok mnie również jest przepięknym klejnotem w ręku Jezusa. Poddana podobnym procesom przemiany, staje się pomocą, lustrem, towarzyszką na drodze, którą Pan prowadzi mnie. Jest dana i zadana jednocześnie… Bo oczywiście w zgodzie z zaleceniem św. Teresy nie chcemy pomijać prawdy o słabości, niewystarczalności. Prawdy o tym, jak bardzo potrzebny jest drugi, którego widzę, by otwierać się realnie na Drugiego, którego jeszcze nie widzę… W swoim zamyśle – a wierzymy, że przed tym jeszcze był to zamysł Boży – św. Teresa chciała dla nas przyjaźni. Stąd odejście od dużej liczby sióstr, które wprawdzie żyją pod jednym dachem, ale niezbyt dobrze się znają – w stronę małej, bo liczącej najwyżej 21 sióstr, grupki. Wydaje się, że choć z jednej strony temat relacji i przyjaźni powinien być szczególnie pociągający – z drugiej jednak, w dzisiejszych czasach staje się potężnym wyzwaniem. Miłość bliźniego, która weryfikuje w myśl Teresy jakość modlitwy, jest wymagającą sztuką. Na szczęście nie jesteśmy na drodze sami bo… Bóg jest i jest Bogiem z nami!
Fenomen Karmelu
Na czym zatem polega fenomen Karmelu? Tajemnica, mistyka, modlitwa, osobista relacja… A może jest to po prostu Boży zamysł? Jedno jest pewne, fundamentem jest Chrystus i Jego łaska!

W ŚRODKU

SŁOWO BOŻE I KARMEL SŁOWA

SŁOWO BOŻE I KARMEL SŁOWA

W GODZINIE KORONAWIRUSA

Kiedy piszę ten tekst krzywa pokazująca liczbę zachorowań na koronawirusa wciąż idzie ku górze i wiele osób siedzi zamkniętych w czterech ścianach. Niektórzy wiodą w tym dziwnym czasie, który się nam przydarza, żywot pustelników. Inni zaś żyją bardziej, jak my na co dzień, w rodzinnej klauzurze w domach, w których funkcje aprowizacyjne pełni któreś z rodziców. Pandemia sprawiła przymusowe podobieństwo zewnętrznej formy życia, prowokuje podobne zmagania i napięcia. Zbliża nas do Was, usuwając powierzchowne różnice. To dogodny, choć trudny moment do napisania tego krótkiego tekstu o tym, co Karmel Słowa Bożego chce powiedzieć Wam o tym Słowie. Kiedy bardzo ograniczony jest dostęp do Eucharystii i wierzący czują wyraźnie głód Ciała i Krwi Pańskiej, to Słowo Boże może stać się uprzywilejowanym, bo dostępnym zawsze miejscem spotkania z Bogiem.

Słowo Boże, to z Biblii, dociera najczęściej we wspólnocie Kościoła poprzez czytania liturgiczne z dnia, w ten sposób wypełniając sobą nasze dni, karmiąc modlitwę, krążąc w naszej świadomości na podobieństwo krwi krążącej w naszym ciele.


Ale to samo Słowo – jak pisze o tym św. Jan Ewangelista w Prologu do swojej Ewangelii – jest odwiecznym Logosem, Słowem Boga, przez które wszystko się stało i w którym wszystko istnieje, czyli – można napisać – w którym wszystko staje się tu i teraz. Ten Logos chciał stać się ciałem, człowiekiem. Wkroczył w ludzkie ciało i ludzką historię. Wkracza także w moją historię!


Rzeczywistość Słowa Bożego łamie, przekracza, potoczne kategorie naszego myślenia. Słowo to Bóg, Słowo to Człowiek – Jezus Chrystus, w Słowie-Bogu wszystko istnieje, nic nie wydarza się poza Nim i jednocześnie Słowo zechciało dać się poznać w tekście Biblii, najpierw Starego potem Nowego Testamentu. To Ono daje się spożywać jako materia chleba i wina! Mówi o sobie, że jest naszą Drogą, Prawdą i Życiem. Słowo jest wszędzie! Przez wszystko się przejawia, we wszystkim mówi… Zamieszkuje moje tu i teraz, wewnątrz mnie samej i wypełniając Sobą wszystko poza mną, choć jednocześnie przekracza to wszystko.


Co my, karmelitanki bose, żyjące zamknięte za kratkami dla dobra reszty społeczeństwa – jak lubię mówić o nas, trochę żartując, a trochę mówiąc poważnie – chciałybyśmy powiedzieć o Słowie Bożym Wam wszystkim?


Przede wszystkim, że warto Go słuchać. Słuchać w tekście biblijnym, może traktować czytania przeznaczone na dany dzień, jak chleb, który podaje nam na dziś Kościół. Nie na darmo Sobór mówi o „stole Słowa Bożego”. Małe, codzienne Słowo Boga do mnie jak porcja chleba na ten konkretny dzień.


Słucha się go medytując Słowo w Jego osobowej obecności. I bardziej chodzi tu o bycie przed Nim, niż o myślenie o Nim. Bardziej o kołysanie w sobie Jego treści, niż o analizowanie jej. Przypomina mi się w tym miejscu fragment z Listu do Hebrajczyków: Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca. Nie ma stworzenia, które by było przed Nim niewidzialne, przeciwnie, wszystko odkryte i odsłonięte jest przed oczami Tego, któremu musimy zdać rachunek. (Hbr 4,12-13)


Pozwolić Bogu patrzeć na siebie. Pozwolić Słowu, aby przenikało moje serce, moje wybory, moją rzeczywistość. Pozwolić Mu, aby mnie oglądał w mojej „nagości”, bezbronności, bez masek, dokładnie taką, jaką jestem. On mnie taką widzi. Kiedy ja mu na to pozwalam, wyznaję wiarę, że On kocha mnie taką, jaką jestem, że kocha bezwarunkowo. Wyznaję wtedy wiarę, że widzi mnie we wszystkim, co robię, we wszystkich wydarzeniach, w których uczestniczę. To może nie być łatwe, bo na pierwszy plan wysuwa się zawsze to, co mnie od Niego oddziela. I zdaje się zakłócać spotkanie. A może i otwiera się niespodziewanie mój lęk, że zostanę odrzucona? Przecież w tekście z Listu do Hebrajczyków mowa jest o sądzie! Może mam ochotę uciekać przed Jego spojrzeniem?


Czy jednak właśnie w tym miejscu nie potrzebuję Jego spojrzenia najbardziej? Czy nie potrzebuję, aby Słowo mnie obmyło, aby mnie tam spotkało i przyjęło? Warto wejść razem z Nim w te przestrzenie we mnie, aby doświadczać Jego miłosiernej miłości, a jednocześnie urealniać obraz samego siebie; nade wszystko zaś, aby smakować pokoju, który koi serce w tej Jego akceptującej, przebaczającej miłości. Jestem przekonana, że taki jest ten Jego sąd… Jest to sąd bezwarunkowej miłości. Niestety mamy jednak w sobie zdolność, żeby ją odrzucić, zwłaszcza kiedy nie godzimy się uznawać siebie takimi, jakimi naprawdę jesteśmy.


Chciałybyśmy więc każdemu i każdej z Was powiedzieć, że chcemy być blisko. Chciałybyśmy zaświadczyć, że jesteście mieszkaniem Słowa. Jesteśmy wszyscy tajemniczo połączeni w Jezusie, jesteśmy razem Jego Ciałem.


Wybierając klauzurę, chronimy bardziej naszą zdolność do trwania przy żywym Słowie w opisany wcześniej sposób niż oddzielenie. Zdaje się, że izolacja związana z koronawirusem może się okazać pomocna dla zrozumienia naszego wyboru. Otrzymujemy bowiem wiele sygnałów, że przymusowa redukcja części życiowego pędu i zaabsorbowania oraz utrata kontroli, sprzyjają bardzo modlitwie i – paradoksalnie – spotkaniu z bliskimi i ze sobą, dostrzeżeniu, co naprawdę się liczy. Boć modlitwa to też w końcu nic innego jak spotkanie…


Tekst powstał dla franciszkańskiego kwartalnika „Wypłyń na głębię”

ŚWIADECTWO O SŁOWIE BOŻYM

ŚWIADECTWO O SŁOWIE BOŻYM

Wprawdzie nasza religia nie jest religią księgi, ale jednak trudno przecenić wagę Bożego Słowa w życiu chrześcijanina. Stąd nie dziwi pragnienie zgłębiania go, uczenia się różnych sposobów czytania, pragnienie czytania Słowa w językach oryginalnych, które towarzyszyło wielu miłośnikom Boga i świętym na przestrzeni wieków. Także dziś wypełnia ono serca wszystkich wierzących. Ja chciałabym podzielić się moim doświadczeniem wędrowania w rytmie Słowa, ufając że być może okaże się ono dla kogoś pomocne na drodze wiary. Będzie to doświadczenie ubogie, „bose” – jak na karmelitankę bosą przystało.

 

 

Moja przygoda z Biblią zaczęła się w szkole średniej, ale miała swoje „preludium” kilka lat wcześniej. Jedna z koleżanek podzieliła się kiedyś ze mną, że przeczytała „wspaniałą”, jak ją określiła, książkę. Zainteresowana poprosiłam o pożyczenie. Niestety okazało się, że czytała horror. Byłam wtedy na tyle niemądra, że wzięłam go do domu i przeczytałam w całości. Zaowocowało to nie tylko strachem, ale również poczuciem ogromnego cierpienia i rozpaczy. Przerażona poprosiłam wówczas o pomoc anioła stróża i on – jak wierzę – zaingerował tak, że mogłam spokojnie zasnąć i zostać uwolniona od wszystkich, trudnych przeżyć. Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałam, że wprawdzie każda książka pisana jest przez człowieka, ale są ludzie, którzy pozwalają większym od siebie siłom działać poprzez siebie i nie jest to bez wpływu na tych, którzy ich dzieła później czytają. Uświadomiłam sobie, że kiedy biorę do ręki jakiś tekst, daję do siebie przystęp bądź myśli ludzkiej, bądź złośliwości złego ducha, bądź… dobroci i miłości Ducha Bożego.

 

 

Do przeczytania Biblii zachęciła mnie moja katechetka. Kiedyś pożaliła się nam na lekcji, że my, katolicy bardzo rzadko otwieramy księgi Pisma Świętego, podczas, gdy inne odłamy chrześcijaństwa, czy nawet wyznawcy innych religii, mają zdecydowanie więcej miłości i uważności na Słowo Boga. Powiedziała nam, że bez wahania potrafimy czytać grube tomy dlatego, że zostały one uznane za dziedzictwo kultury, a do Biblii nie zaglądamy nieraz przez całe życie.

 

 

Postanowiłam wtedy, że ze mną tak nie będzie. Poprosiłam rodziców o własny egzemplarz Słowa i… odstawiłam je na półkę. Chciałam je przeczytać bez narzucania sobie systematyczności. Zrobiłam tylko jedno założenie – że przeczytam je od początku do końca niczego nie pomijając.

 

 

Po około roku Słowo zawołało. Przypomniało mi się, że je mam i że obiecałam sobie je przeczytać. I przypomniało mi się również, że biorę do ręki Księgę pisaną pod natchnieniem Ducha Świętego, a otwierając ją daję do siebie przystęp właśnie temu Duchowi. Zrodziła się więc w moim sercu modlitwa, pragnienie, aby to Duch Święty czytał mnie przez Biblię. Aby działał tak jak chce, z całą swobodą. I wyruszyłam w drogę Słowa.

 

Czytanie szło opornie. Były fragmenty, przy których zasypiałam, inne mnie denerwowały. Były takie, które śmieszyły i takie, które wydawały się dziwne i nielogiczne. Nie byłam też w stanie czytać zbyt długo na raz. W pewnym czasie czytałam Słowo po kilka razy dziennie. Ale zdarzył się i rok, w którym ani razu nie otworzyłam Biblii. Stąd pierwszy raz w całości przeczytałam ją po około siedmiu latach. Ciągle z tą samą modlitwą, aby to Bóg czytał mnie.

 

Kiedy doszłam do końca, moje serce zapragnęło powtórzyć to doświadczenie – Słowo wołało dalej.

 

Czytając zauważyłam, że doskonale pamiętam swoje reakcje na poszczególne fragmenty. Ale zauważyłam również, że reaguję już na nie inaczej. O wiele szybciej też dotarłam do końca. Dopiero jednak czytając za trzecim razem uświadomiłam sobie, jaką drogą byłam prowadzona. Były fragmenty, które nagle zrozumiałam. Mogłam naocznie niejako przekonać się, że pierwsze reakcje związane były z tym, jak bardzo moje serce i jego myśli odbiegały od Bożego spojrzenia na rzeczywistość. Stąd brało się znużenie, zasypianie, zdenerwowanie, ocenianie jakichś części jako niepotrzebnych czy wręcz nielogicznych. Zrozumiałam również, dlaczego trudno jest tak po prostu przeczytać Biblię. Czytanie jej to spotkanie, a nie lektura. To spotkanie z Kimś, kto jest jednak zupełnie inny niż my sami. Z Kimś, kto myśli inaczej, ma inne priorytety, mówi innym językiem, i naprawdę w całości przekracza nas w sposób niewyobrażalny. I choć jest On równocześnie maksymalnie uniżony i otwarty na bycie z nami, to jednak my potrzebujemy czasu i cierpliwości, aby nawiązanie choćby nici porozumienia było możliwe.

 

Chciałabym podzielić się moim świadectwem zwłaszcza z tymi, którzy może nie mają umiejętności szukania znaczeń słów, nie potrafią badać języków oryginalnych… Z tymi, którzy może czują się znużeni zaglądaniem do Bożego Słowa, bądź znudzeni, czy zniechęceni… Warto wytrwać! Jeśli z jakichś przyczyn ciągle na nowo podejmuje się wysiłek otwierania Biblii, może być to bardziej działanie Pana Boga niż nasze własne, bo to On pierwszy nas umiłował i to On przede wszystkim chce spotykać się z nami w Swoim Słowie. Wystarczy po prostu czytać i dać się Mu poprowadzić!

 

Tekst powstał dla franciszkańskiego kwartalnika „Wypłyń na głębię”

EGZAMIN DOJRZAŁOŚCI

EGZAMIN DOJRZAŁOŚCI

Człowiek nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego (Gaudium et spes, 24). Ale jeśli nawet udział poszczególnej osoby we wspólnocie, nie zasługuje na to, żeby powiedzieć o niej „umie żyć dla drugich” – nawet wówczas jest prawdą, że ta osoba jest w tej wspólnocie i dla tej wspólnoty ważna ze względu na to, że jest – i kim jest. Chociaż wówczas ujawnia się to przede wszystkim poprzez cierpienie (por. A. Froissard, Rozmowy z Janem Pawłem II).

Kiedy stajemy wobec osoby trudnej, inaczej myślącej zdajemy egzamin duchowej dojrzałości. Nie jest to egzamin łatwy. Różnica zdań, inny sposób myślenia, może czasem i upór drugiej strony wyprowadza nas z równowagi. Doświadczamy pokusy wycofania się i zamknięcia na dialog, bądź zaatakowania. Jednak unikanie dialogu, niepodejmowanie wysiłku w dialogu zubaża nas – rozwijamy się słabo, tracimy smak życia. We wszystkich bowiem trudnych sytuacjach, w których doświadczamy różnicy zdań, czyli jakiejś „próby” dialogu – chodzi nie tylko o zdanie egzaminu z wiedzy, inteligencji, spostrzegawczości – chodzi równocześnie o egzamin z miłości do człowieka.

Różnica zdań, odmienność przekonań nigdy nie zwalnia nas z egzaminu z miłości do człowieka. Kiedy napotykamy różnicę zdań, inny sposób myślenia powinno nas to mobilizować do lepszego przedstawienia swojego zdania, do pogłębienia wiedzy, aby w sposób prostszy i bardziej zrozumiały dla odbiorcy wyrazić siebie. Jeśli uda się nam w taki sposób popatrzyć na trudny dialog odkrywamy, że on rzeczywiście służy pogłębieniu, mobilizuje, ugruntowuje w nas dojrzałość przekonań i motywacji, i dla nas samych jest darem. Jeżeli natomiast wchodzimy w postawę zamknięcia lub agresji niestety pozbawiamy się tego dobra. Stąd może się w nas rodzić przygnębienie, zniechęcenie, utrata smaku życia. W godności osoby jest głęboko zakorzenione pragnienie zdawania – a nie oblewania – egzaminu z miłości do człowieka, bo to MIŁOŚĆ OŻYWIA OSOBĘ! W dialogu możemy nie zdać egzaminu z wiedzy, inteligencji, sprytu, ale zdać egzamin z miłości – i to napełnia pocieszeniem. Możemy też zdać egzamin z wiedzy, inteligencji, sprytu, ale nie zdać egzaminu z miłości – i to daje do myślenia.

Powodowani pragnieniem dialogu, ożywionego jedynie umiłowaniem prawdy (…) nie wykluczamy z niego nikogo, ani tych, którzy rozwijając wspaniałe przymioty umysłu ludzkiego, nie uznają jeszcze jego Twórcy, ani tych, którzy przeciwstawiają się Kościołowi i prześladują go w różny sposób. Ponieważ Bóg Ojciec jest początkiem i celem wszystkich ludzi, wszyscy jesteśmy powołani, aby być braćmi. I dlatego na podstawie tego samego powołania ludzkiego i Bożego możemy i powinniśmy bez gwałtu, bez podstępu, w prawdziwym pokoju współpracować ze sobą nad budową świata (Gaudium et spes, 92; podkrl. własne).