Wyrzeczenie czy niszczenie

„Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus”

Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20) – to bardzo osobiste wyznanie św. Pawła zna każdy. I z pewnością odegrało ono i odgrywa nadal ogromną rolę w historii duchowości chrześcijańskiej. Z jednej strony – określa obiektywny cel życia każdego ochrzczonego. Z drugiej zaś – streszcza także w sobie esencję wszelkich dążeń osoby wiodącej głębokie życie duchowe, której jedynym pragnieniem jest zjednoczenie z Chrystusem lub – według terminologii św. Teresy z Avili – duchowe małżeństwo z Nim. Według naszej karmelitańskiej mistyczki stanowi ono szczyt rozwoju duchowego, który jest dostępny dla wszystkich chrześcijan już podczas życia na ziemi.

Zanim jednak nasza Święta doznała tej niewyobrażalnej łaski i pozwoliła w stopniu maksymalnym wejść Chrystusowi w swoje życie, przez wiele lat zmagała się ze swą słabością. Otwierała się na rozmaite, oczyszczające działania Pana, ale także pełne radości i szczęścia spotkania z Miłością. Odchodziła od Niego i pozwalała się Mu odnajdywać i zdobywać. Przeszła długą i trudną drogę do pełni życia w Bogu. A On poprosił Teresę, aby swoim doświadczeniem duchowym dzieliła się z innymi. Czyniła to poprzez bezpośrednie kontakty z osobami jej współczesnymi, przede wszystkim swoimi siostrami w Karmelu. Ale nie tylko. Doświadczenie żywego Boga, które stało się jej udziałem, nie przetrwałoby aż do naszych czasów gdyby nie liczne i o wielkiej głębi teologicznej dzieła literackie Teresy. Za ich pośrednictwem święta Hiszpanka pragnie pociągnąć swoje córki duchowe do totalnego oddania się życiu pogłębionej modlitwy. Próbuje, na ile tylko zdoła wyrazić język ludzki, opisać piękno Chrystusa i rozkosze Jego miłości, którymi pragnie On tak hojnie obdarzać ludzi. Jednocześnie Święta poucza, jaką pracę nad sobą należy podjąć, aby tę nieskończoną miłość Jezusa coraz bardziej odwzajemniać. Również i przestroga zajmuje bardzo ważne miejsce w dziełach św. Teresy od Jezusa. Jak na prawdziwą matkę duchową przystało przestrzega przed rozmaitymi niebezpieczeństwami czającymi się na drogach wędrówki ku Bogu. Św. Teresa nie jest oczywiście jedyną autorką książek, które mają pomóc wierzącemu w jego drodze do świętości na przestrzeni dziejów chrześcijaństwa. Lecz na pewno jedną z najwybitniejszych, o czym świadczy chociażby nadanie jej tytułu Doktora Kościoła.

Można się tylko cieszyć, że również i współcześnie na rynku wydawniczym ukazują się pozycje o podobnym charakterze. Z szerokiego ich wachlarza wybija się zdecydowanie, moim zdaniem, „Zagrożenia i wypaczenia życia zakonnego”, która wyszła spod pióra Dom Dysmasa de Lassus’a Przeora Wielkiej Kartuzji.* Tytuł informuje nas, że książka zaadresowana jest do osób zakonnych. Z tekstu umieszczonego z tyłu okładki dowiadujemy się, że powstała na skutek ujawnienia wielu nadużyć w zakonach i innych wspólnotach osób konsekrowanych. To prawda. Jednak tematyka poruszana przez francuskiego mnicha jest szeroka. Nie wyczerpuje się bynajmniej na temacie skandali oraz sprawach dotyczących wyłącznie zakonników. A to sprawia, że z jej lektury odniesie wiele pożytku każdy wierzący:

*Dom Dysmas de Lassus szerszemu gronu czytelniczemu znany jest z współtworzonej z kard. Robertem Sarahem oraz Nicolasem Diatem książki „Moc milczenia”.

Ojciec Dysmas de Lassus, przeor Wielkiej Kartuzji […] poruszony skandalami, które dotknęły wspólnoty życia religijnego, postanowił poszukać w teologii, duchowości monastycznej i psychologii lekarstwa na zadane rany. Wraz z zaproszonymi współpracownikami analizuje, jakie zagrożenia i wypaczenia mogą się pojawić w formacji i późniejszym życiu zakonnym oraz do czego mogą prowadzić. Pokazuje również jak ich uniknąć.”* (Jakub Kołacz SJ, https://wydawnictwowam.pl/prod.zagrozenia-i-wypaczenia-zycia-zakonnego.30217.htm?sku=86561, [dostęp: 27.01.2023r.])

O jakie zagrożenia chodzi?

Nie sposób oczywiście w tym artykule pisać o wszystkich tematach omawianych przez przełożonego kartuzów. Zdecydowałam się pominąć tematykę związaną ściśle ze współczesnymi skandalami w Kościele. Wyłuskałam natomiast wątek traktujący o jednym z zagrożeń na drodze życia duchowego, który dotyczy wszystkich chrześcijan, niezależnie którą drogą powołania idą.

Powróćmy w tym miejscu do poruszającego wyznania św. Pawła „Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20) Zainteresował mnie fragment książki de Lassus’a, w którym omawia on ten właśnie werset. I możemy zaczerpnąć od niego wiedzę, w jaki sposób niewłaściwa interpretacja tego fragmentu Biblii może zniszczyć życie nawet najbardziej gorliwego chrześcijanina.

Jedno z zagrożeń polega na tym, że piękna maksyma św. Pawła, będzie przez adepta drogi duchowej rozumiana w sposób następujący: „Nic nie jesteś wart, trzeba cię całkowicie usunąć, aby twoje miejsce zajął Chrystus”.*(Dysmas de Lassus, Przeor Wielkiej Kartuzji, Zagrożenia i wypaczenia życia zakonnego, WAM 2022, s.228.)  I chociaż taka interpretacja myśli Pawłowej pochodzi z protestantyzmu, od Marcina Lutra, w jakiś jednak sposób zdołała się zakorzenić w umysłach wielu tych, którzy podjęli Boże zaproszenie do zjednoczenia z Nim w łonie i Tradycji Kościoła Katolickiego. Według Lutra bowiem człowiek na skutek grzechu jest totalnie zepsuty. Zasługi Jezusa nas co prawda usprawiedliwiają i okrywają naszą bezgraniczną nędzę, niczym płaszcz, ale tylko – niejako – od zewnątrz, bo w swojej istocie człowiek tak jak był, nadal pozostaje zepsuty.

Dusza na balu przebierańców

Takie myślenie o grzeszności człowieka przywołuje mi skojarzenia z balem przebierańców: ubieramy się w strój króla czy królowej, ale to nie sprawia, że istotnie stajemy się wówczas osobami o takiej wysokiej roli społecznej. A przecież naszym najgłębszym powołaniem jest przemienienie, a nawet – przebóstwienie dzięki zjednoczeniu z Chrystusem Bogiem-Człowiekiem, a nie tylko okrycie szatą łaski „od zewnątrz”.

Wyrzeczenie czy niszczenie człowieczeństwa

Skoro więc człowiek jest dogłębnie, beznadziejnie zepsuty, to rzeczywiście, nie pozostaje nic innego, jak, w ramach drogi duchowej, całkowicie go usunąć, ażeby mógł w Nim żyć Chrystus. Dokonuje się to m. in. poprzez wyrzeczenie się siebie. Niezmiernie łatwo można pomylić zdrowe wyrzeczenie się siebie z procesem degradacji swojej własnej osoby.
Możemy się bowiem czasem w Kościele spotkać z takim podejściem „pedagogicznym”, że w ramach „troski” o to, aby osoba nie wpadła w pychę, kwestionuje się jej wszystkie zalety, dary, wszystko to, czym jest.*(Tamże, s. 229) Oczywiście – pokora jest niezbędna, ale raczej jako głęboka świadomość, że wszystko w nas jest dziełem łaski i darem Boga, a nie niszczenie obdarowania Bożego w ramach zabiegania o tę cnotę. I prowadzi się takiego nieszczęśnika w kierunku tłamszenia tychże wartości, negowania ich. Nie może on już tych wartości nie tylko rozwijać, ale również służyć nimi bliźnim. Takie rozumienie wyrzeczenia i pokory naprawdę ma swoje miejsce w Kościele! I to niejednokrotnie w ramach instytucji bardzo szanowanych: kierownictwa duchowego, formacji, a także we wspólnotach gromadzących osoby świeckie. To zjawisko może się pojawiać wszędzie tam, gdzie człowiek spragniony Boga powierza się innemu w przekonaniu, że ten drugi jest autorytetem i w zaufaniu, iż prowadzi go drogą pewną i bezpieczną do wymarzonego celu. Środkiem do niego jest niszczenie człowieka, po to, aby w wytworzoną w ten sposób pustkę zstąpił Chrystus i Jego dary, wobec których przecież wszystkie inne wartości to tylko śmieci (por. Flp 3, 8-9). Stwierdzenie to na pewno obiektywnie jest prawdziwe, skoro znalazło się w Piśmie Świętym potwierdzone autorytetem nie tylko św. Pawła Apostoła, ale i Kościoła. Jednak należy to wszystko rozumieć w sposób właściwy: czy bowiem cel uświęca środki?

Ofiara wynika z miłości znacznie bardziej niż miłość z ofiary. Duchowość ogołocenia szybko staje się niezdrowa, jeśli nie jest dostatecznie oczywiste, że ogołocenie ukazuje miłość, ale jej nie stwarza. Aby powiedzieć Umiłowanemu, że jest On dla nas wszystkim, uwalniamy się od tego, co jest zbędne i co nie jest Nim. Okazując miłość w konkretnej rzeczywistości, nadając jej spoistość, aby nie pozostała na poziomie pięknych słów, wyrzeczenie pomoże jej wzrastać nada jej pewien niezbędny wymiar, ale jej nie zrodzi. Ujmując rzecz prosto: chęć odkrycia miłości przez wyrzeczenie, ogołocenie, pustkę, czy ofiarę to jakby zaczynanie od końca.

Dla św. Pawła piszącego, że wszystko oprócz Chrystusa to śmieci, oznaczało to tyle, że już naprawdę znał Chrystusa, był z Nim zjednoczony. I wobec absolutnej wartości Osoby Syna Bożego wszystko co ziemskie zblakło i nie miało żadnego powabu. I gotów był Apostoł Narodów wyrzec się dosłownie wszystkiego, nawet życia na ziemi. Św. Paweł jednakże naprawdę tak przeżywał więź z Chrystusem. Tak wielka miłość do Niego stanowiła prawdę jego życia – nie były to tylko piękne słowa czy duchowe marzenia i wzdychania! Natomiast sytuacja odwrotna – gdy człowiek nie poznał aż tak głęboko Chrystusa, kiedy nie został jeszcze tak mocno pociągnięty przez Jego Miłość i Piękno, a ma się wyrzec wszystkich ziemskich wartości naraz – nie zostanie bez poważnych konsekwencji. Takie to myślenie nie dość, że mija się z prawdą o naszej godności, to jeszcze ma zgubne skutki dla psychiki człowieka. Bowiem bez zdrowego szacunku do samego siebie nie można nie tylko normalnie funkcjonować, a tym bardziej osiągnąć pełni człowieczeństwa i co za tym idzie również i – szczęścia. * (Tamże s.228) Niestety, nader często zdarza się, że pustka wytworzona poprzez niszczenie samego siebie zionie śmiertelnym chłodem i prowadzi osobę zamiast do zjednoczenia z Bogiem do – zniechęcenia, depresji, acedii. * (Tamże, s. 226)

Unicestwianie siebie może również prowadzić – paradoksalnie – do kryzysu wiary: w jaki sposób nicość i pustka może wejść w relację z Bogiem? Jak mogę widzieć kochającego Ojca w Bogu, który zdaje się traktować wszystko co stanowi moją osobę jako nic nie wartą, jak śmiecia, do tego stopnia, że chciałby mnie wyrzucić, zająć moje miejsce i kochać zamiast mnie – samego Siebie? * (Tamże, s.229) Rodzi to uzasadniony niepokój: jaki obraz Boga może sprowokować takie myślenie? Czy nie przypomina niekiedy rodziców jakże, niestety, wielu z nas, którzy zamiast kochać nas jako jedynych i niepowtarzalnych, traktowali jak jakąś projekcję niespełnionych marzeń o samych sobie? A tępili i tłamsili wszystko to, co było rzeczywiście naszymi indywidualnymi cechami, które po prostu im się nie podobały. Przyznaję, że na samą myśl o takim Bogu, który miałby mnie traktować w ten sposób, dostaję gęsiej skórki. Jeżeli tego rodzaju „dobra nowina” mieszka gdzieś podskórnie w świadomości tak wielu chrześcijan, to trudno się dziwić, że tak masowy staje się odpływ wiernych z Kościołów, brak zainteresowania wiarą, czy wręcz nienawiść do niej. Sądzę, że może być to jeden z czynników, których zapewne jest wiele i zostały też już zapewne szeroko opisane. Ostateczną konsekwencją takiej drogi niszczenia siebie będzie nawet całkowita utrata wiary oraz porzucenie drogi życia duchowego, czy nawet powołania do wyłącznej służby Panu w Kościele – w wypadku życia kapłańskiego lub konsekrowanego.

Królewski trakt zawierzenia Bogu

 Może się jednak zrodzić pytanie: czy w takim razie osoba idąca drogą ku zjednoczeniu z Bogiem ma w ogóle zrezygnować z wyrzeczenia, skoro jest ono takie niebezpieczne? Absolutnie – nie! Na pewno jest miejsce na wyrzeczenia podejmowane z własnej inicjatywy lub z inspiracji osoby, która nam towarzyszy duchowo. Przy poważniejszych zamiarach w tej materii zawsze musi się to dokonywać w klimacie rozeznawania i w posłuszeństwie. Także i św. Teresa nigdy nie polecała praktykować umartwień dla nich samych, ale stosować je z gorliwością i roztropnością łącznie oraz w duchu posłuszeństwa.

 Jednak zdecydowanie najważniejsze byłoby dać się prowadzić Bogu, żeby On czynił ze mną, co zechce. Pozwolić się Jemu kształtować poprzez osoby i wydarzenia, których sami sobie nie wybieramy. To właśnie „królewski trakt” * (Tamże, s. 226) zawierzenia Bogu. Jest to droga całkowicie bezpieczna, ponieważ tylko On sam wie, co jest dla nas dobre: co nas oczyści i uświęci, a co nas zmiażdży. Nawet jeśli zostaniemy przez Pana zaproszeni do przyjęcia krzyża cierpienia (choroba, śmierć bliskiej osoby lub porzucenie przez nią, rzucane na nas oskarżenia i lekceważenie), którego nie szukaliśmy, to możemy w tym w pełni powierzyć się Panu. Skoro On to wszystko dopuścił, wskaże na pewno dalszą drogę, choć wydaje się nam, że to już koniec.

Najczęściej jednakże te Boże oczyszczenia dotyczą rzeczy małych, codziennych, którymi trudno się chwalić nawet przed sobą samym. Przykłady można by mnożyć bez końca: ciężar codziennych obowiązków, konieczność współpracy z osobami, których nie cierpię, od tygodnia leje jak z cebra, współsiostra prosi o przysługę, która jest dla mnie trudna, boli mnie głowa, a trzeba iść komuś z pomocą, nie pochwalono mnie za owoc pracy, który uznałam za tak wspaniały! * (Jako mistrzyni tak rozumianego wyrzeczenia zasłynęła nasza karmelitańska święta Teresa od Dzieciątka Jezus. Odsyłam do jej Rękopisów autobiograficznych.) Nie ma tu również żadnego miejsca na rozwój pychy, a mamy pewność, że to działanie Boga, który właśnie przycina swą winnicę, by wydała obfitszy owoc. Istotne jest przyzwolenie na prowadzenie Boga, który mnie nieskończenie kocha i jeśli coś bolesnego w moim życiu dopuszcza, to ufamy, że dla naszego dobra. Nie zaś – unicestwianie siebie samego za pomocą decyzji naszej, czy też tych, którym podlegamy!

Jesteście świątynią Boga

 „Nie lękajcie się! Otwórzcie, a nawet, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!” – z mocą nawoływał św. Jan Paweł II już w dniu inauguracji Jego pontyfikatu. I choć przede wszystkim słowa te były skierowane do przywódców politycznych, to z pewnością każdy może odnieść je osobiście do swojego życia, bo wiele jest w nas lęku przed bliską więzią z Bogiem właśnie z powodu obaw, że ta relacja doprowadzi do naszego totalnego unicestwienia. Lekarstwem na ten lęk mogłaby się stać właśnie prosta droga zawierzenia oraz aktywna, ale właściwie rozumiana praca nad sobą. Taka praca nad sobą nie polegałaby na niszczeniu siebie, ponieważ Bóg nas tak umiłował, że przez chrzest święty zamieszkuje w nas Trójca Święta, czyniąc nas świątynią swojej chwały, synami Bożymi, i oblubienicami Chrystusa. Dlatego też:

Nie ulega wątpliwości, że ta świątynia musi zostać opróżniona z tego, co ją wypełnia, z wołów, gołębi i zmieniających pieniądze, ale nie chodzi tu przede wszystkim o to, by się wyzbyć samych siebie, ale raczej by wyzbyć się wszystkiego, co nie jest nami, pod warunkiem, że właściwie rozumiemy, co tutaj znaczy my: my jako Boży obraz, który wyszedł z rąk Stwórcy, my ze wszystkimi darami naturalnymi i nadprzyrodzonymi, którymi nas obdarował. Bóg chce w nas zamieszkać, a nie zająć nasze miejsce. Chce uczynić tę świątynię godną swojej chwały:

Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście (1 Kor 3, 16-17)

Czyż można wyobrazić sobie większą godność od tej, którą już otrzymaliśmy od Boga? Dlatego też nie mamy prawa do tego, aby niszczyć samych siebie, bo jesteśmy świątynią i wyłączną własnością samej Trójcy Św.